Czyszczenie części książek z mojego domu rodzinnego
No
i wchodzimy w ostatni etap ciąży. Teraz. Dopiero. Jak na razie
dolegliwości ciaży#1 i 2 są u mnie identyczne (oczywiście aspekt fizyczny, psychicznie to dwa różne doświadczenia). Mdłości i zmęczenie w
pierwszym trymestrze, zero objawów i dodatkowa energia w drugim oraz
w pierwszej połowie trzeciego trymestru, a ostatni miesiąc - ból kręgosłupa
i siku co pół godziny, co oznacza nieprzespane noc, plus ucisk
dzidzi na żebra tak, że mnie poddusza. Zaczęła się ostatnia
faza. Mam nadzieję, że to jak podobnie przechodzę ciążę oznacza, że drugie dziecko będzie równie podobne do pierwszego: spokojne, pogodne i
przesypiające noce. Ponoć z reguły jak jedno jest grzeczne, drugie
to żywe srebro i daje popalić, oby u mnie się to nie sprawdziło
:-)
Józek
wrócił do przedszkola z obsesją mamusi. Chodził dwa dni, a w
piątek wieczorem nagle katar i kichanie. Do poniedziałku herbatami
z miodem i cytryną oraz inhalacją solą fizjologiczną cudem go
wykurowałam. W poniedziałek był wzorowym przedszkolakiem, sam chodził siku, sam jadł i niewiele płakał (tylko rano), dostał pochwałę pani przedszkolanki. Dziś jest pierwszy pełny dzień w przedszkolu
(6:30-15:30, tak, że mąż i zawozi go, i odbiera). Oznacza to, że pierwszy raz zostaje na drzemce. W naszym przedszkolu dzieci przebierają się do drzemki w piżamki, trochę nas to martwi, czy mały sobie poradzi z ubieraniem, zwłaszcza bluzeczki. Niechcący podzieliłam się tym z teściową, a ta wojowniczka antygenderowa uznała, że przy tym co teraz wyprawiają w przedszkolach mogą dzieciom robić krzywdę, że mam sprawdzić czy do naga się nie rozbierają dzieci i czy im nic nie wmawiają. No to pogadałyśmy.
Weekend
mieliśmy ogromnie intensywny i przyjemny. W piątek po p-kolu zrobiliśmy sobie
wycieczkę deptakiem koło lotniska w Bielsku-Białej. W sobotę,
żeby w pełni skorzystać z pogody pojechaliśmy nad zaporę do
Goczałkowic Zdr., a po powrocie czyściłam książki, które w
czwartek przyniosłam w strasznym stanie z garażu (kurz, zapach
kocich siuśków, pająki), mimo że były zapakowane w worki. Ale
sobie rozrywkę wymyśliłam. Mąż w tym czasie ocieplał część
domu od strony tarasu, gdzie zmienialiśmy przyłącze gazu.
Wieczorem miał koncert, palce robotnika to jednak nie palce artysty,
grało mu się po takim dniu wyjątkowo trudno (blues, gra na gitarze
i śpiewa) i to jeszcze wobec konkurencji meczu Polska-Niemcy.
W
niedzielę wybraliśmy się do lasu w Jaworzu, za hotelem Jawor. Nasz
pies, czekoladowa labradorka, na tle lasu jesienią wygląda
przepięknie. Znaleźliśmy zejście do potoku, gdzie mąż z synkiem
i psem skakali po kamieniach. Nikomu nie chciało się do domu
wracać, a byliśmy umówieni do teściów na obiad. Mikołaj, syn
siostry, po HFMD dostał powikłania, ponoć to
alergia (teściowa uważa, że ospa), więc nie zaraża, cieszyliśmy
się, że wreszcie udało się wszystkim dzieciakom spotkać.
Było bardzo sympatycznie. Zasiedzieliśmy się tak długo, że zrobiło się za późno
na kiełbaski i ognisko, które planowaliśmy. Ostatecznie mąż
zrobił je na patelni, a ja pojechałam wypożyczyć na DVD film
Samoloty,
który Józek oglądał z otwartą buzią i wypiekami ze szczęścia.
To był cudowny weekend, proszę takich (z piękną pogodą) więcej.
Nowa skarpetka dla Zosi, nowa skarpetka dla Józka (2,5)
Ciąża #1
Luty 2012,
Poniedziałek - Marazm, nic mi się
nie chce. Jeszcze w bloku mamy awarię – nie ma wody już pół
dnia.
Wtorek, Walentynki - W zeszłym
roku 14-go lutego byliśmy w Popradzie w Aquaparku, było cudownie. A w tym roku
pierwszy raz w czasie ciąży jestem chora... Katar, ból gardła i stan
podgorączkowy. Mąż przywiózł pizze ze szpinakiem i podwójnym
czosnkiem, żebym się kurowała oraz psa, chciał mi zrobić rosołku
nawet, szok :-) ale odmówiłam na myśl o zapachach gotującego się
wywaru. Dostałam w prezencie od męża na Walentynki kulki gejszy i
mój pierwszy trymer do depilacji okolic bikini (oba prezenty
sugerowane, ale i tak miło, że załapał sugestię).
Wreszcie odzyskaliśmy wodę po awarii. Za
oknami mgła i słonko. Ja kupiłam mężowi sweter i dwie czekolady
Milka, dużą z całymi kawałkami orzechów i małą z kremem
nugatowym. Połączyłam je razem, nakleiłam serduszka i karteczkę,
że duża ode mnie, a mała od dziecka. Jak na mnie spora inwencja –
chyba nigdy serduszek nikomu nie wycinałam!
Idę sobie zrobić „pyszny”
czosnek z ciepłym mlekiem i miodem (feee - z czosnkiem, 3 ząbki –
uwielbiam czosnek jako przyprawę ale nie sam). Kuruję się domowymi
sokami z herbatą i wyciśniętymi całymi cytrynami, wodą z solą
płuczę gardło, odpoczywaniem i nie wychodzeniem z domu (to
ostatnie od godziny ;-) i łudzę się, ze do poniedziałku
złagodnieją objawy, żebym nie musiała wykupić antybiotyku, który
przepisał mi lekarz jakby nie przeszło.
A moja Mama bawi się w BCK na koncercie
Wodeckiego.
Sobota. Znowu się dzieje, tyle,
że aż sił brak. Już dawno stwierdziłam, że najbardziej nie
lubię sobót od 2010 roku – bo to dzień remontów. Wreszcie się uporaliśmy z
książkami z domu rodzinnego. Z braku czasu część dajemy na
makulaturę (w antykwariacie nie mają czasu nimi się zająć jak usłyszeliśmy) ale
30 największych worków jakie są na śmieci, wypełniliśmy
książkami, które chcemy zostawić, albo dać do biblioteki. To już
na spokojnie zrobimy selekcję po przeprowadzce.
Wczoraj była u nas sąsiadka,
sąsiadka-radna z pismem, żeby gmina przejęła drogę dojazdową. W
sierpniu jak chcieliśmy takie pismo napisać jej mąż powiedział
mi, że stanie się to po jego trupie, że on nie da za darmo ziemi,
chce, żeby gmina ją kupiła, a żeby droga miała przepisowe 6
metrów, my mamy płot przesunąć.
Teraz mam pięć minut oddechu,
mąż pojechał umyć auto, korzystając z ocieplenie – jak wczoraj
w nocy ponoć było -23 stopnie C ale dziś świeci słońce i wydaje
się, że ok – 5 będzie. Jest u nas w mieszkaniu nasza labradorka,
chcemy ją przygotowywać na dziecko, w ten sposób, że jest z nami
ale nie zajmujemy się nią cały czas. Ma cieczkę i pstro w głowie.
Dwa tygodnie nie była na spacerze i dziś jak poszliśmy z nią na
chwilę do Zapory w Wapienicy, nic nie słuchała. Małe diablątko i
wymuszacz – coraz bardziej podgryza i domaga się uwagi, grzeczna
jest tylko jak się nią zajmujemy.
Niedziela. Po obiedzie (naleśniki
podgryzione przez Emi – całą gotową kupkę ugryzła...), mąż
stwierdził, że weekend nie jest od siedzenia w domu i pojechaliśmy
kupić dla Zuzy, mojej siostrzenicy prezent na roczek (karnet na basen dla
niemowląt), a potem odwiedzić teściów. Mąż z teściem grali w szachy, a
ja jadłam owoce i z teściową rozmawiałam, nic ciekawego ale było
miło. O 20:00 pojechaliśmy na kawę do mojej Mamy, gdzie na jedną
noc wujek z Niemiec (brat Mamy) przyjechał z dzieciakami.
W międzyczasie upiekłam
crumble z jabłek z ogrodu teściów
(zmodyfikowane o dodanie imbiru, cynamonu i banana), jest banalne i smaczne,
tylko nikt potem tego u nas nie je.
Poniedziałek - Godzina 07:30, -
17 stopni Celsjusza skrobie autko by rozpocząć uroczy dzień...
Głodna jak wilk (wczoraj nie miałam apetytu, więc trochę za mało
jadłam), specjalnie jadę na 07:50 do przychodni, żeby kwitnąć
pod drzwiami do 08:02, kiedy to zwykle Panie łaskawie otwierają
drzwi. Pojechałam jednak 10 minut przed otwarciem na badania krwi i
moczu, żeby nie siedzieć w poczekalni wśród chorych ludzi w
dziewiątym miesiącu ciąży. Pielęgniarka spóźniła się
kwadrans, zrobiła się już spora kolejka do gabinetu.
W przychodni są dwie pielęgniarki
– zła i gorsza. Jak przyszła gorsza, miałam już dość, zawsze
jest wybitnie niemiła. Oczywiście za spóźnienie nie przeprosiła.
Wchodzę do gabinetu, a ze mną 3 osoby. Pielęgniarka dosłownie
zaczyna krzyczeć, że ona w takich warunkach nie będzie pracować.
Facet który się wepchał mówi, ze jemu się śpieszy, a ma do
oddania tylko mocz (oddanie moczu to danie opakowania, opisanie go,
nadanie numeru i wpisanie do zeszytu -trwa!) za nim babka mówi, że
ona tak samo. Pielęgniarka znowu krzyczy, m. in., ze mamy to ustalić
między sobą ale równocześnie rozkazuje mnie i kobiecie wyjść.
Mówię, że byłam pierwsza i bardzo mi się śpieszy, specjalnie
przyjechałam 10 minut przed otwarciem przychodni, a ta znowu, że
nie będzie w takich warunkach pracować. Wyszłam. Facet został
obsłużony, po nim wepchała się kobieta, która klamki nie
puszczała.
Generalnie byłam dla pielęgniarki
dość uprzejma, grzecznie zasygnalizowałam tylko, że też chce być
obsłużona – przecież babka zaraz będzie mnie kuła, nie miałam
ochoty jej rozzłościć. A jak weszłam na badanie to zaczyna na
mnie krzyczeć, że jestem bezczelna, że ona była u pacjenta i
dlatego miała prawo się spóźnić, zwłaszcza w moim stanie
powinnam nie być taka wredna, a ona wie co mówi (krzyczy) bo jest
położoną (sic!). Powiedziałam jej, ze nikt nie zwrócił uwagi,
ze się spóźniła, że tylko ona się unosi i jak chciała mieć
spokój to wystarczyło zapytać, czy zgadzam się, żeby kogoś
pościć poza kolejką, albo po prostu przestrzegać kolejki. Potem
postanowiła się do mnie nie odzywać, jak podałam jej skierowanie
lekarza powiedziała tylko „i tak będzie pani płacić” (wiem,
chodzę do ginekologa prywatnie) i dosłownie rzuciła mi tym
skierowaniem, po pobraniu krwi nie dała mi wacika z plastrem na
rankę, jak zwykle robią, a jak wychodziłam zapytałam jej czy nie
chce wpisać ceny za badanie na kartce bo zawsze tak robią (płaci
się w recepcji, gdzie nie ma cennika), na co usłyszałam „nie
widzi pani, ze skończyłam, nic więcej nie potrzebuje pani”. No
ok, chętnie stamtąd wyszłam, tyle tylko, ze Pani w recepcji, nie
miała pojęcia ile mam płacić i będzie dopiero płatne przy
odbiorze. Teraz tylko mam nadzieję, że nie wpadnę na nią przy
porodzie.
Marzec 2012
Czwartek. Po prostu siedzę i przerzucam
kartki w kalendarzu. Nie czuję się „mamą”. Do wiercipięty w
brzuchu jestem bardzo przywiązana, do beztwarzowego, bezpłuciowego
stworka co mi brzuch wypycha i budzi w nocy, i stresuje się ze mną,
i objada się czekoladą ze mną. Ale nie jako ja – mama. Mama to moja mama, nie ja. Za chwilę
moje życie się nieodwracalnie zmieni. Jakie będzie? Jaka ja
będę?
Staję się monotematyczna – tak
twierdzi mąż, ale i po nim widać, że jak został nam miesiąc to
też zaczyna się bać porodu i zmian. Dziś byłam na wizycie u ginekologa. Powiedział, że przewiduje, że urodzę trochę
przed terminem, że główka jest nisko.
Wreszcie
się zmusiłam, żeby się spakować. Napisałam też „plan porodu”
(
- mój j/n, niestety mąż przy jego pisaniu oznajmił mi, że nie
chce przeciąż pępowiny*, buuuu) ale nie wiem, czy w szpitalu, gdzie
rodzę plan ma znacznie, czy tylko narażę się położnym...**
Temat jak z kosmosu po poprzednim, ale trzeba odreagować. Byliśmy dziś z mężem na
pierogach w garażu kolegi – prowadzi tam knajpkę...
Pyszności, ja wzięłam porcje w 1/2 ze szpinakiem i fetą, a w 1/2 ruskie.
Uwielbiam!
Piątek. Dzisiaj w nocy miałam dwa skurcze, dość mocne, budzące mnie, myślę, że to te
przewidujące skurcze Braxtona-Hicksa. Już wcześniej, pod koniec pracy zawodowej, miałam je w łagodniejszej wersji, potem przeszły jak zaczęłam więcej odpoczywać i tylko
zostało twardnienie brzuszka (tak od końca grudnia je mam).
Czasami się zastanawiam, jakbym jednak w 2009
wybrała robienie studiów doktoranckich (dostałam się na UJ), jak wszystko by się
inaczej potoczyło... Może mieszkałabym teraz z An w Krakowie. Może
miałabym faceta, a może paczkę przyjaciółek, z którymi
oglądałabym alternatywne kino Pod Jaszczurami albo w Rotundzie i
dyskutowała o aborcji Marii Czubaszek. Jeździłabym tylko komunikacją
miejską i znała jeszcze lepiej Kraków. Musiałabym tam znaleźć
pracę, a zostawić tę tutaj – i to był główny problem, a doktoratu nie chciałam
robić „przy okazji”, tylko z zaangażowaniem... Teraz wiem, że
w Krakowie nie jest trudno o pracę w SSC ale nie wiem, czy wtedy
przyszłoby mi do głowy szukać tam pracy. Byłoby inaczej, podobnie
do czasów studenckich. Jak na tę chwilę to mam większe poczucie
samorozwoju w obecnym życiu, dużo bardziej się zmienia, mam te
swoje ukochane nowe doświadczenia, a co będzie dalej, we will
see...
Hym...
sporo podobieństw tym razem, na tym etapie mojej ciąży#2 (skurczy na szczęście jeszcze nie czuję). Bo i crumble piekłam teraz, bo
ponownie książkami z domu rodzinnego zajmowałam się (tym razem przenosiłam je z garażu na strych i czyściłam, jak tylko
zaoszczędzimy na regały z witryną to będzie można je do domu wnieść), na szczeście HFMD nie dostałam, ale gardło mnie bolało w zeszłym tygodniu i podobnie się kurowałam domowymi sposobami. A! I też mam
sporo załatwień, tylko teraz z podłączem wody, płacimy kolejne
tysiące za kolejny projekt (zmiany organizacji ruchu drogowego), a
wygląda na to, że nikt nie odtworzy asfaltu na drodze, w której
jest studzienka, kolejna firma nam odmawia wykonania tych prac. Zaczyna to być bardzo irytujące.
Na
zakończenie, polecam artykuł, antropologia kulinarna The New York Times Rise and Shine.
Do przeczytania, albo raczej pooglądania.
*Mąż mimo, że twierdził, że tego nigdy nie zrobi sam się rzucił do przecinania pępowiny, kiedy rodziłam Józka.
**Nie plan nie miał znaczenia, zerknięto na niego i tyle. Miałam ogromne wsparcie i pomoc położnych, wannę, poród rodzinny (ba! nawet aroma i muzykoterapię, które kazałam od razu wyłączyć bo mnie męczyły), jednak przykładowo prośba o niedokarmianie dziecka została zignorowana, bo w nocy wszystkie dzieci dostają butlę.
Fajnie tak porównywac 1-wsza ciążę z druga i przypominac sobie tamten czas- co sie robilo co czulo.. Ciekawe czy podobne wrazenia bedziesz miec z drugiego porodu?
OdpowiedzUsuńZ porodem to mam dwa "stresy" - pierwszy to oczywiście sam poród, żeby sprawnie poszło, a drugi, to niestety fakt, że w moim szpitalu jest tylko jedna sala rodzinna i może być tak, że na korytarzu będę na nią czekać w bólu aż się zwolni lub całkiem się nie dostanę, a bardzo mi zależy na porodzie rodzinnym. Mąż był dla mnie ogromnym wsparciem.
OdpowiedzUsuń