SAMOROZWÓJ
W
Krakowie... To jedno z moich miejsc na ziemi. Oswojone. Kiedy tam
mieszkałam byłam mistrzynią organizowania sobie czasu przy
minimalnym budżecie. W okolicy mojego akademika były darmowe
projekcje najlepszych francuskich filmów, przewidziane dla studentów
romanistyki, jednak napisy z tłumaczeniem były wyświetlane, więc
nie trzeba było znać tego pięknego języka, żeby uczestniczyć w
projekcjach. Najbardziej zapadł mi w pamięć Basen Francoisa
Ozona, chodziłam tam prawie w każdą
środę. We wtorki z kolei odbywały się w Akademii Ekonomicznej,
obecnym Uniwersytecie slajdowiska klubu Wagabunda, do którego
należała moja siostra. Ludzie opowiadali o podróżach do
najbardziej oddalonych zakątku ziemi (dodatkowo w czwartki były
slajdowiska dla miłośników gór, ale to mnie mniej pociągało).
Raz w miesiącu w Rotundzie były spotkania poświęcone jakiemuś
państwu – składały się z wykładu o kulturze tego kraju,
poczęstunku daniami z kuchni lokalnej oraz dwóch filmów
wyprodukowanych w tym państwie. Najbardziej zapadła mi w pamięci
Japonia i wykład, z którego dowiedziałam się, że inny język
mają Japonki, a inny Japończycy (Japonki mają nawet inną, uległą
intonację głosu narzuconą). Opowiadano jak to zwykle kobiety,
które są Europejkami i wyjeżdżają do Japonii, tam uczą się
języka mężczyzn i potem myślą, że bez problemu dostaną się na
Filologię Japońską, a tu okazuje się, że mają złe nawyki i
problem. A propos Japonii – do Mangghi też często zaglądałam,
ten instytut kultury japońskiej zawsze znajdował się na mojej
trasie w Noc Muzeów. Tu kiedyś na randkę zabrałam mojego byłego
na mszę buddyjską – robi wrażenie (msza).
Krakow_flickr_Photo Kamil_CC BY-ND 2.0
Innym
sposobem na darmowe wejściówki było zgłaszanie się jako
wolontariusz do promocji festiwali np. organizowanego festiwalu pod
patronatem Praw Człowieka w Kinie Pod Baranami (nigdy nie dam rady
wyprzeć z pamięci filmu o gwałtach w czasie wojny w byłej
Jugosławii, szczególnie sceny, w której szkolono psy do gwałtów
na ciężarnych) albo przy okazji festiwalu Animy, gdzie potem cały
tydzień spędzało się w murach Kina Kijów. W tym czasie
dorabiałam sobie też jako modelka dla rzeźbiarzy, więc dodatkowym
benefitem były bilety do opery (wtedy spektakle odbywały się w
Teatrze Słowackiego) czy Filharmonii Krakowskiej, które
"środowisko" miało za darmo.
Któregoś
dnia wylądowałam z przyjaciółmi na trzyaktowym spektaklu na
podstawie sztuki Samuela Becketta w Teatrze 38 na zapleczu klubu pod
Jaszczurami na Rynku Krakowskim. Sztuka była świetna ale wszyscy
aktorzy ubrani na czarno, ponura atmosfera. Pamiętam jak wyszłam
stęskniona za kolorami, mimo dużej dawki dobrej jakości sztuki.
Następnego dnia w tym samym miejscu odbywał się pokaz
kinematografu – Superman w wersji tureckiej. Masakryczna jakość,
trudno nazwać to sztuką, ale brzuch bolał od śmiechu.
W
tym czasie kupowałam Krytykę Polityczną, żyłam, myślałam i
analizowałam wszystko. Należałam do klubu antropologicznego, a
przyjaźniłam się z ludźmi z filmoznawstwa – uczęszczałam do
nich na wykłady z gender w filmie. Oglądaliśmy filmy i reklamy, a
potem je analizowaliśmy pod względem przejawów płci kulturowej.
Nigdy nie zapomnę takiego pojęcia jak skopofilia sfetyszyzowana
(specjalna praca kamerą, która łapie tylko fragmenty ludzkiego
ciała, zwykle jest to przedstawienie tego na co patrzy męski
bohater, kiedy na scenie pojawia się kobieta, np. same nogi). Dużo
filmów klasy C ale też campowe klasyki.
To
wszystko, jak migawki ze starego projektora wróciło do mnie w ten
poniedziałek. Byliśmy z mężem na pokazie diaporamy –
podsumowanie zwycięskich pokazów z dwóch ostatnich lat, na Polskę.
Diaporamy były świetne, ale nawet nie o to chodzi. Znowu poczułam
tę atmosferę, bycia, bycia na bieżąco, ożywionego komentowania
dawki kultury w pigułce. Stary rynek, ciepły październikowy
wieczór, czerwone wino, mąż który dzieli z Tobą pasje i...
bardzo dobrze wygląda w nowej kurtce, dziecko u dziadków bez limitu
czasowego, czego chcieć więcej?
KARIERA
Młodzi
ambitni. W środę wylądowałam na szkoleniu. Miejsce się nazywa
Przestrzeń Coworkingu, osoba która nas szkoliła to Architekt
Talentów, a lunch podawał Food Designer. OMG!!!!! Jakaś parodia
rzeczywistości, nowomowa. Fakt – szkolenie bardzo dobre, jedzenie,
jeszcze lepsze, a miejsce z pomysłem, ale po co tak wszystko
udziwniać??!! Myślę sobie, ze to taka mała Warszawka na prowincji
:-)
Szkolenie
mówiło o atutach firm i nie wiem nawet jakim cudem mnie zaproszono,
bo zajmuję się obsługą klienta i standaryzacją (pod nią też są
szkolenia, więc może dlatego...). Jak się wybić w dzisiejszych
czasach, co nas wyróżnia, a co zdaniem klientów jest już
oczywistą oczywistością. Jedzenie wyglądało jak z obrazka –
miniporcyjki z kilkunastu różnych potraw, ozdobione, przepiękne –
gnocchi z dyni i bazylii, rukola z aceto balsamico i parmezanem,
carpaccio z łososia, tartufo na deser, to tylko próbka przysmaków.
A miejsce? Sala szkoleniowa w odremontowanej stajni – cegła, z
białą ścianą, styl eklektyczny. Piękne ale... To jeden z
budynków stanowiący zaplecze do zamku, w którym jest
czterogwiazdkowy hotel. Pozostałe budynki należą do MOPSu, więc
syf, kiła i mogiła – psy, stare fotele na podwórku, śmieci i
złowrogie spojrzenia zza okien.
Takie
szkolenia dają kopa energetycznego do pracy. Może wartość dodana
z wiedzy jest nikła, ale wzrost motywacji spory. A było mi to
potrzebne już następnego dnia, kiedy w czwartek szef kazał mi
napisać zaproszenie na inne szkolenie, dla działu księgowości.
Banalna sprawa – cel szkolenia, miejsce i czas spotkania oraz jakiś
obrazek i hasło podsumowujące. Oczywiście mój przełożony uznał,
że zanim puszczę to do ludzi mam treść skonsultować z liderem
działu księgowości. I banalna sprawa okazała się drogą przez
mękę.
Usłyszałam,
że wszystko jest do zmiany. Po pierwsze nie mogę napisać, że
celem jest nabycie umiejętności niezbędnych do bla bla, ale
udoskonalenie umiejętności, żeby nikt się nie obraził, że
uważamy, że oni takowych umiejętności nie posiadają. Uwaga do
przełknięcia, może i słuszna, ale za to dalszy ciąg mnie
rozwalił. Zaproszenie nie ma zawierać głównych modułów programu
ale z podpunktów mam wybrać ciekawostki, takie fajnie brzmiące
zwroty np. Komunikacja „ja” z klientem wewnętrznym, które nie
dają obrazu całości ale przyciągają uwagę, bo zaproszenie ma
być jak
Teleexpress,
krótkie, hasłowe, ciekawe, ale po nim nikt nic nie pamięta (to
cytat!!!).
MACIERZYŃSTWO
Sobota.
Sąsiad po prawej wierci w ścianach wiertarką, sąsiadka po lewej
słucha Radia Maryja na ful, sąsiadka nad nami albo się masturbuje
albo nagrywa ścieżkę dźwiękową do pornola, nie wnikam. A pod
oknami dziś grali na akordeonie Cyganie czekając na drobniaki.
Polskie bloki. Moje maleństwo ma katar, więc jesteśmy uziemieni w
domu (choć godzinkę i tak posiedzieliśmy na naszym balkoniku), a
Ci ludzie, co robią w domu, przy tak pięknej pogodzie???
Prof.
Mikołejko napisał felieton o wózkowych, mamuśkach co zaniedbują
dzieciaki, są płytkie i roszczeniowe, a na samym macierzyństwie
budują swój status społeczny. Felieton był emocjonalny,
chaotyczny i nie definiował precyzyjnie o co profesorowi chodzi,
więc rozpętała się burza, że krytykuje matki, że nie wie jak to
jest zajmować się dzidziusiem, że każdy ma prawo poplotkować
chwilę w parku, kiedy dzieci bawią się na placu zabaw i to nie
znaczy, że jest się ostatnią idiotką co czyta tylko Życie Na
Gorąco. Od samego felietonu o wiele bardziej ciekawiły mnie
komentarze internautów, które oddawały niesamowicie klimat
polskiego zaścianka. Jak większość ludzi, czasami lubię robić
rzeczy płytkie, a czasami „uduchowione”, raz mam lenia, a innym
razem załatwiam tysiąc spraw naraz. Wkurzają mnie polskie drogi
nieprzystosowane dla mam z wózkami, dla rowerzystów, a tym bardziej
dla inwalidów. Ale przez to, że jestem mamą, nie uważam, żeby
moje życie było bardziej sensowne, niż życie singielki. Każdy
może być ciekawym człowiekiem, który coś zostawi po sobie, a
każdy może gnuśnieć i nie ma jednego wyznacznika, który by to
jasno określał.
Autum Walk_flickr_eldinb_CC BY 2.0
Zastanawiałam
się ostatnio co poradzić mojej przyjaciółce. Ma córcie troszkę
młodszą od mojego Józia. Pracowała przed ciążą na śmieciowych
umowach, więc teraz jest bez pracy. Z jednej strony szukać niani,
czy żłobka, kiedy w perspektywie ma się kolejną dorywczą pracę,
małe szanse, że w zawodzie, bez sensu. Ale ciężko mi też jej
powiedzieć, żeby została z dzieckiem, przynajmniej do czasu
przedszkola bo widzę jaka to okropna rutyna i odmóżdżenie, kiedy
prawie całą dobę spędza się sam na sam z dzidziusiem. Ja mam tak
tylko w soboty, kiedy mąż remontuje nam dom, a my mamy dzień mamy
i syna. I wystarczy. Wiem – można być kreatywnym rodzicem,
czytać, robić pieczątki z ziemniaka, czy obrazki z liści, zbierać
jarzębinę na spacerach i układać piosenki, ale to troszkę mało.
Każdy potrzebuje kontaktu z rówieśnikami, w tym my, rodzice.
Rozmowy na poziomie dwulatek – mama, są dobre ale nie cały czas,
a co dopiero półroczny bobas – mama. Choćby nie wiem jak
pracowało się nad swoim i dziecka rozwojem, większości ludzi
będzie brakowało zmiany otoczenia. Wiem, że moja przyjaciółka
jest jednym z najmądrzejszych ludzi jakich znam. Ma stadko świnek
morskich, uczy się chińskiego i czeskiego, ma zdolności plastyczne
i czyta kilogramami książki. To zaprzeczenie wózkowej z lęków
profesora. A mimo, to jej życie to pampersy i chwilowy brak
perspektywy zawodowej. Znając ją – coś wykombinuje, ale na tu i
teraz, nie wiem jak powinnam jej doradzić.
Se
la vi.