/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

wtorek, 29 lipca 2014

Hobby na dziś - czekanie


Szerszenie mają układy w niebie. Jak na zawołanie, o godzinie, w której miała być ekipa do ich usuwania pojawiła się burza i ulewa, po pięknym upalnym dniu. Dziś powtórka z rozrywki – dosłownie jakby stanąć pod odkręconym kranem, tak lało. Jutro podejście trzecie. A szerszenie straszą naszą labradorkę, wiją drugi kokon i budzą rano stukaniem w okno.

Miałam dziś niebywałą „przyjemność” rozpocząć dzień głodówką – test glukozy dla ciężarówek. Morfologia i badanie poziomu cukru, potem pijesz glukozę z wodą, ulipek, który można na szczęście doprawić cytryną, kwitniesz dwie godziny (chodzić nie powinno się, jeździć samochodem nie wolno) i ponowne badanie poziomu cukru. A że lubię tak sobie zmasakrować dzień, to po całym badaniu wybrałam się po kartę EKUZ na nasze wakacje. Zapomnij o miejscu do parkowania pod NFZ, jak w upale doszłam wreszcie z odległego parkingu pod siedzibę NFZ, wybrałam numerek w magicznej maszynie okazało się, że jeszcze tylko 38 osób przede mną. Kichających, kaszlących, stłoczonych jak sardynki – cały przekrój, od wrzeszczących dzieciaków po Ciotki Klotki, które bez kolejki próbowały się wbić do obsługujących nas urzędniczek, tylko po to, żeby pokłócić się z nimi, że one pamiętają, że rok temu to żadnego wniosku nie wypełniały, więc czy na pewno w tym roku muszą? Mantra na dziś: Jestem oazą spokoju, pierdolonym kwiatem lotosu na tafli jeziora.


Po moim dziadku: pianio, skrzypce, akordeon, harmonijka, trąbka, a od męża: bongosy, gitary, ukulele... Trochę tego u nas w domu jest.

Zmarł dziadek męża. Miał 87 lat. Żył jak chciał. Wybudował dom, miał 3 synów i niesamowitą żonę. Nie cierpiał, nie odchodził sam. Mimo całej racjonalności tego co się stało, smutek jest z nami.

Read more ...

niedziela, 27 lipca 2014

paczka


Moja mama ma szczęście – ma paczkę znajomych. Panie co czwartek idą do knajpy na winko, Panowie co poniedziałek grają w brydża, a parami spotykają się co niedzielę. Nie są przyjaciółmi – jej przyjaciółka mieszka w Stanach Zjednoczonych i godzinami wiszą na telefonie, co kilka lat się widują, mówią sobie sekrety. W paczce znajomych czasami czegoś grzecznościowo nie skomentują, a czasami coś skomentują za plecami. Ale mogą na siebie liczyć. Pamiętają o sobie i sobie pomagają.

W LO miałam zalążek paczki, ale szybko okazało się, że to nie przetrwa. Rozbiło się o samodyscyplinę w spotkaniach. Jeszcze w okresie bez rodzin, małych dzieci, nawet jeszcze bez pracy – w naszej paczce były słabe ogniwa, a to brzydka pogoda była pretekstem, żeby na spotkanie się nie zjawić, kartkówka zapowiedziana od wieków, a to znowu wyskoczyło jakieś inne spotkanie, które można było przesunąć śmiało na inny termin, bo przecież miało się już plany, dużo „dobrych powodów”. Trochę szkoda - czym innym są pojedyńczy znajomi, z którymi co jakiś czas udaje sie spotkać na tzw. odświeżenie biografi, czym innym najlepsi przyjaciele (najlepsze na problemy), a czym innym paczka (najlepsze na imprezy).

Wczoraj zorganizowaliśmy z mężem parapetówkę. Na 16 zaproszonych osób było 6. Koledze nie przeszkadzało, że kończy pracę o 20:00 i dojedzie później do nas, koleżanka sama przyjechała z Katowic, z 1,5 miesięcznym synkiem. Kto naprawdę chciał ten był. I było super.

Zaczęło się z hukiem – po pięknym dniu nagle nadciągnęła burza, która wyłączyła prąd w okolicy, na szczęście na kilka minut. A potem nie wiem kiedy minęło 8 godzin, bo tyle siedzieliśmy :-)

A teraz dom trzeba odgruzować ze szklanek, butelek, miseczek, papierków i w międzyczasie zrobić coś z szerszeniami bo odkryliśmy dziś, że pod dachem NASZEGO domu, zrobiły sobie gniazdo. OSP wiemy, że "już się tym nie zajmuje".

 

P.S. Na parapetówkę zrobiłam sałatkę z ananasem, indykiem w sosie sojowym i curry, z makaronem, pietruszką i majonezem oraz sernik chałwowy (do przepisu z bloga White Plate dodaję płatki migdałów), dziś najlepsze – zjadanie resztek po imprezie:-)

Read more ...

środa, 23 lipca 2014

Carpe diem

Będąc w ciąży z Józkiem pracowałam do ostatniego miesiąca. Na sam dziewiąty miesiąc ciąży zdecydowałam się zostać w domu. Czułam się dobrze, ale ciężko mi się spało i siedziało. 8 godzin za biurkiem bardzo męczyło z wielkim brzuchem, malec podduszał. Podobny plan pracy jak najdłużej się da mam z dzidzią Dwa, ale teraz na chwilę lekarz dał mi zwolnienie. Przy drugim maluchu jest inaczej. Nie ma kiedy o siebie zadbać, zrobić popołudniowej drzemki, poćwiczyć, zrelaksować się. To wszystko osłabia. No i jeszcze jedna odmiana – Dwójka jest w ułożeniu pośladkowym co objawia się dyskomfortem, który nasila się przy siedzeniu. Masz Ci los, mam nadzieję, że jednak zmieni pozycję, bo jak nie oznaczałoby to cesarkę, a ja wolałabym poród naturalny (poród był koszmarem, ale właściwie zaraz po nim zaczęłam się dobrze czuć, sama chciałam zawołać gości z najbliższej rodziny w dniu porodu, mimo że tego nie planowaliśmy wcześniej).
Innymi słowy mam teraz chwilę czasu i dużo ochoty na spacery i poczytanie czegoś mądrzejszego niż kryminały, które „połykam” na co dzień.

wspomnienie słońca z Warszawy, czerwiec 2014

Książkę Kena Wilber, Jeden smak. Przemyślenia nad inteligencją duchową Wyd. J.Santorski&CO, 2000 r., dostałam od koleżanki, która na imię ma jak jedna z moich ulubionych reporterek, Eliza Michalik. Uwielbiam jak po książce widać, że żyje – jest opatrzona komentarzami, popodkreślana. Ta taka jest. Moja Eliza interesuje się Buddyzmem, medytacją, wyciszeniem. Ja socjologią. Dokładnie odwrotne fragmenty książki podkreśliłabym jako najciekawsze. I to jest piękne i ciekawe :-)
s. 116-117 o integralnym poglądzie
- praktyczna zasada mówi, że ludzie, nie poszarzeją swoich poglądów o więcej niż 5% za jednym razem, nie da się ich więc od razu skłonić do zmiany przekonań, dlatego jeżeli weźmiemy pogląd A, B i C (np. Freud vs Piaget vs Budda) i powiemy, że wszystkie są równie ważne, bo wszystkie pomagają zrozumieć świadomość (wg zasady integralnego poglądu), zwolennicy poszczególnych poglądów nie będą ci dziękować, będą na Ciebie równie wściekli;
s. 216 zasada tożsamości
- skrajny postmodernizm pogrążył się w esencjaliźmie do tego stopnia, że uznaje, zasadę: musisz być kobietą, żeby cokolwiek o kobietach wiedzieć, Indianinem, żeby móc na temat Indian się wypowiadać, nastała regresja od postawy światocentrycznej do postawy etnocentrcznej i na pierwszy plan wysunęła się zasada tożsamości jako rządząca w dyskursie społecznym
s. 243 postliberalna duchowość
- liberalizm i nauka wraz z religią mogą iść w parze przy bezforemnej świadomości (bez formy mitycznej, bo to o nią toczy się spór rozumu z religią, mimo że ma drugorzędne znaczenie)
s. 252 kreatorzy kultury i duchowość objaśniająca
- raport Paula Raya Świat kultury integralnej głosi tezę, że powstaje nowa, bardziej przemawiająca do mas kultura integralna, tworzona przez tzw. kreatorów kultury, którzy stanowią aż 24% w przypadku amerykańskiego społeczeństwa. Są to przede wszystkim przedstawiciele klasy średniej i wyższej klasy średniej, którzy reprezentują nie duchowość przemieniającą (typową dla religii), a duchowość objaśniającą (nie transcendencja self, a sposób nadania temu znaczenia). Koncepcja ta sięga do poglądu religii obywatelskiej z lat '50. Parsons, Shils i Bellah  zaobserwowali, że niektórym amerykańskim zdarzeniom historycznym oraz cechom narodowym zaczęto nadawać wymiar świętych. Jest to współczesna kontynuacja idei Narodu Wybranego.
s. 356-359 liberałowie, konserwatyści i ewolucyjny łuk
- Jan Jakub Rousseau głosił pogląd, że natura jest dobra, kultura przygniata, dlatego małe dzieci są dobre (ciekawe dlaczego wszystkie swoje oddał do sierocińca?), a instytucje społeczne nie powinny zakłócać i tłumić tego dobra, pogląd ten tzw. uzdrowienie, retro romantyzm, stanowi podwaliny poglądów liberalnych, na drugim biegunie znajduje się konserwatyzm, głoszący wzrost ku wyższej moralności, jego klasyk Thomas Hobbes głosił „wzrost do dobra”, społeczeństwo obywatelskie przezwycięża stan dzikiej natury, w której chodzi tylko o przetrwanie, małe dzieci są egocentryczne, a instytucje powinny poszerzać ich ciasne poglądy (ciekawie odzwierciedla to książka Władca Much, Williama Goldinaga). Tzw. ewolucyjny łuk harmonizuje oba te poglądy.

P.S. Dzisiaj był „TEN moment”. Zrobiłam sobie dobrą herbatę zieloną z miodem i cytryną, usiadłam przy laptopie, żeby pisać i zerknęłam przez okno, za którym pada deszcz. Pies o dziwo spokojnie ułożył się koło moich nóg (nasz labradorek ma ADHD). I poczułam, że to ta chwila, którą sobie wyobrażałam, kiedy przeprowadzka wydawała mi się odległą wiecznością.

Read more ...

piątek, 18 lipca 2014

Nasze ekele

 

 Józia "tunel czasu", dla nas - winogrona na sok / wino / dokarmianie kosów...
Kiedyś pasowało mi wielkie miasto, małe mieszkanko byleby w centrum. Żałowałam, że u nas nie ma tarasów przy mieszkaniach, takich jak we Włoszech, ale cóż? Ile w końcu czasu spędza się w domu? Teraz przewartościowały mi się priorytety mieszkaniowe :-) Nie mam poczucia, że się zestarzałam, nadal lubię jak się dużo dzieje i bardzo często (zwykle) jest tak, że do domu wracamy jak do sypialni – na samą noc, ale lubię też pobyć sobie w naszym domu.


 nasze rybki o wiecznie pustych brzuszkach
No i jest nas więcej. Mieszkanie w bloku zrobiło się klaustrofobiczne – z każdego kąta zionęła zabawka lub sprzęt dla Józka bo na nic nie było miejsca. Brakowało zieleni. Teraz mamy nasz magiczny ogród, zaniedbany – w grafiku po pilnych remontach na ogród czas przewiduję... hym, w sezonie wiosennym za 2 lata – ale zawsze, nasz. Zaprasza na kawę o poranku w piżamie i z szopą na głowie, na zabawy Józka, który do domu to by już nie wracał przy ładnej pogodzie. Nasze miejsce na ziemi. Tu i teraz, nie pomiędzy.
nasze ekele
Ciągle czegoś brakuje – w sypialniach dalej straszą żarówki na kablu zamiast lamp, taras czy schody czekają na kafelki, a łazienka wiecznie sprawia problemy, ale jesteśmy u siebie :-) Wczoraj z Józkiem piekliśmy muffinki z boczkiem i szczypiorkiem oraz na słodko z białą czekoladą. W doku pachnie sosnami zza okna i naszymi wypiekami. Panuje błoga cisza raz na czas przerwana przez ptaka, pszczołę lub naszego psiaka. Jeszcze nie opanowałam sztuki wyciszania się – siadam i zalewa mnie tysiąc myśli co jeszcze trzeba zrobić. Ale uczę się odpoczywać. No i jest minus – więcej do sprzątania, więcej do ogrzania zimą i więcej do psucia się. Ale to jednak całkiem inna jakość życia, bliżej natury.

Read more ...

poniedziałek, 14 lipca 2014

Gap year

PKP nie przestanie mnie zadziwiać. Nie mówię tu o spóźnieniu pociągu BOLKO Interregio o przeszło godzinę na trasie Katowice – Lublin, czy tym, że w Radomiu wsiadł do naszego przedziału pijak. Konduktor go wyprowadził, ale odorek sików, potu i Bóg wie czego towarzyszył nam (i 2 przedziały przed i za) całą drogę. Mówię o tyglu kulturowym. Na prawo urocza parka – zwróciłam na nich uwagę, bo po wejściu do pociągu przetarli sobie buty chusteczkami. Na przemian grali w wersję szachów dla podróżnych i czytali książki, a przed każdym posiłkiem myli ręce żelem do mycia rąk bez wody. Oboje w kapeluszach, taki styl na udawany luz z Australii. Miły dla oka. A za mną... Dwóch pijaczków, co do „swoich freli” dzwonili, było to znacznie lepsze niż jak one dzwoniły, rozlegał się wtedy włączony na maksa dzwonek Colo Terorita, który budził wszystko co żywe i martwe. Popijali piwko, cieszyli się ze swoich niewybrednych żartów, gadali, gadali, gadali - miks godania z wulgaryzmami - prawie 6 godzin z podziałem na dwóch chłopa.
 Mocca w Trybunalskiej
 Ten wyjazd do mojej szkoły generatywnego rozwoju był wyjątkowy – ostatni przed długą przerwą. Może roczną? Szkołę będę kontynuowała jak nam się urodzi i troszkę odchowa dzidziuś, bo właśnie jestem w 22 tygodniu ciąży :-) :-) :-) (dlatego jak widzicie na zdjęciach z Warszawy, w poście sprzed tygodnia, obok drinka moja lemoniadka z miętą, hlip hlip).
Widok na deszcz z mojego okna w hoteliku
Ale mi będzie brakować mojej grupy! Wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju 11-stka – a z niesamowitymi trenerami to szalona 13-tka - już za nimi tęsknię:-( Za Lublinem też, chociaż jak zwykle było załamanie pogody na miejscu – chmury i deszcz, ale doszliśmy już do takiego etapu, że wszyscy mieliśmy z tego ubaw. No bo ile można narzekać na pogodę jak dzień przed naszym przyjazdem świeciło słonko (do czasu, kiedy właściwie byłam w pociągu), a od poniedziałku ponownie zapowiadali upały?
 Halo! Słyszeli o ciszy nocnej w centrum miasta???
Spałam w Domu Na Podwalu, na prawo pokoje, na lewo pokoje, a za zakrętem kościół. To dawny dom rekolekcyjny, ściany z historią. Stopnie schodów wydeptane przeszłością. Czysto, w łazienkach nowocześnie i drogo (umywalki Roca), a jedzonko... pychotka. Tylko piątek zaskoczył mnie skromnością, musiałam sobie przypomnieć o zwyczaju postu ;-) Muszę jeszcze dodać i hotelik pochwalić, że mają szczelne okna bo pod zamkiem, za zakrętem, co noc były koncerty, prawie się na Lublin obraziłam, kończyły się każdego dnia o 1 w nocy.
W ramach turystyki kulinarnej, tym razem odwiedziłam trzy godne polecenia miejsca – pierwsze, Trybunalska z najlepszą kawą latte na świecie, drugie, klimatyczne, U Szewca na mój pożegnalny wieczór z ekipą, a trzecie z przygodą restauracja Szeroka - przepyszne jedzenie, a obsługa... Kelnerka nakrzyczała na nas! Wchodzimy, siadamy – stoły z przygotowanymi sztućcami w całej sali. Obok każdego miejsca szklanka z wodą (jak się później okazało, kompotem). Siadamy i pytamy czy możemy tu usiąść bo nie jesteśmy z żadnej grupy zorganizowanej. Odpowiedź, że jasne. Jak się zorientowaliśmy, że to kompot, to ktoś z naszej ekipy nawet zapytał, czy na pewno możemy tu siedzieć, bo pierwszy raz się spotykamy z gratisowym kompocikiem, że to miłe. Czekaliśmy coś długo na kartę z menu i dopiero jak się o nie upomnieliśmy, do Pani dotarło... My nie żartujemy, to nie ironia – nie jesteśmy z TEJ zorganizowanej grupy z rezerwacją! Więc się wkurwiła, że jej tego nie powiedzieliśmy, a ona już kazała zupę podgrzać! Nie wiem czemu właściwie nie wyszliśmy, tylko niemile widziani przesiedliśmy się do salki obok. Dla jedzonka i tej zorganizowanej grupy – jacyś muzycy, grali na stołach, śmiali się jak szaleni – warto było ;-)


 Tarta z ratatouille i pesto verde w Szerokiej
 Na zakończenie tego intensywnego etapu życia miałam w planie kupić sobie symboliczną bransoletkę z Lilou. Ale te co mi się podobały to były za drogie, a reszta, no nie zaiskrzyło między nami, więc kupiłam... książkę Agnieszki Graff Matka Polka Feministka...
Read more ...

środa, 9 lipca 2014

sielsko anielsko


Nasze miejsce na ziemi. Wydeje mi sie jakbysmy od zawsze tu mieszkali. A to ledwo co po przeprowadzce.

Dacie wiarę, że zeszły weekend spędziliśmy właśnie w domu, a nie w podroży;-). Po naszemu of course - w piątek impreza u nas (5 dzieciorów, kochanieńkie ale były wszędzie), a w sobotę wieczorem my wybylismy "w gości". W niedziele za to pojechaliśmy na basen do hotelu Gołębiewski w Wiśle - w pakiecie z obiadem w hotelu (szwedzki stół dostępny tak dla gości hotelowych, jak i dla odwiedzających), to mój i męża prezent urodzinowy, od mojej Mamy. To najlepszy prezent na świecie, a raczej typ prezentu. 
Dopasowana przyjemność, nie kolejny gadżet. Józek dalej przeżywa fale na jednym z basenów - z ekscytacja macha raczkami i robi szu szu szu.


A dziś już jestem w drodze - w Lublinie. Festiwalowo, wakacyjnie. Śpię w sąsiedztwie zamku :-)  to się nazywa mocna miejscówka - Dom na Podwalu. Dawny dom rekolekcyjny, a teraz hotelik. Klimatyczne miejsce:-) 


 A za płotem... zamek.


Pisane z komórki.
Read more ...

niedziela, 6 lipca 2014

Babski wypad do Warszawy

Miałyśmy szczęście jak głupie. Na naszym babskim wypadzie do Warszawy. Zaczęło się niewinnie – pociąg Bielsko-Warszawa. Na pokładzie EIC spotkałyśmy Panią profesor kulturoznawstwa. Bardziej żyła genderowymi wystawami niż uczelnią, ale było o czym słuchać bo wracała z Wiednia po półrocznym kontrakcie i opowiadała jak to u nas, jak to u nich. I jeżeli chodzi o to co się dzieje w świecie artystów, to ponoć nie mamy czego się wstydzić.
 

Warszawa Centralna, noc której nie ma, sklepy w Złotych Taras o 22 otwarte w najlepsze, ulice pełne „odstawionych” ludzi. Piątek wieczór. Spałyśmy w Nowotelu. Na 15 piętrze z widokiem na Pałac Kultury, który zdawał się być na wyciągnięcie ręki z łóżka. Pierwsza noc, pierwsze śniadanie – bez niespodzianek, wszystko było, nic ekstra (mimowolnie porównywałam hotel z Marriottem, w którym spałam ostatnio w Wawie, a tam... piękna sala widokowa na posiłki, świeże koktajle z truskawek, omlety, które przyrządzają kucharze na Twoich oczach, no cuda na kiju). Taki wyraźny, jedyny minus w Novotelu to obsługa kelnerów, w weekend sami praktykanci, stoły nie posprzątane, brak sztućców czy filiżanek, żeby samemu sobie to zrobić. No i cena... Wawa tania nie jest. Ale co tu dużo gadać i tak najważniejsza była lokalizacja – koło Dworca Centralnego i Sali Kongresowej.



Sobotę – piękną, słoneczną, spędziłyśmy na zwiedzaniu Łazienek Królewskich. Wolnym spacerkiem, zatrzymując się gdzie nam się podoba, z wyższością patrzyłyśmy na grupy turystów pędzonych niczym owce. Taki park powinno się w nastroju chillout odwiedzić. Żeby odpocząć poszłyśmy na sok ze świeżo wyciskanych cytrusów, a następnie odwiedziłyśmy Ogród Botaniczny. Trochę takich ogrodów na świecie już widziałam. Wiadomo – nie spodziewałam się egzotyki, to nie ten klimat, czy klifów z widokiem na morze jak w Ogrodzie Botanicznym w Blanes na Costa Brava, ale łączki z chwastami (nie unikatowymi dzikimi roślinami, tylko zapuszczonej łączki w części ogrodu), to się nie spodziewałam. Tyle w temacie bo potem znowu nadszedł czas na palec boży – udało nam się przejechać autobusem z Łazienek do centrum na 5 minut przed zamknięciem trasy, bo protestowały pacany przeciwko spektaklowi Golgota Picnic. Dla prowincjuszy jak my, zastanawianie się, gdzie będzie jakaś manifestacja nie jest automatyczne ;-)

Przeszłyśmy sobie przez centrum spacerkiem, żeby wylądować na szalonym obżarstwie w polecanej knajpce Piwna Kampania Podwale 25. Niebo w gębie – ja zamówiłam pierogi wiedeńskie. Na przystawkę podano nam kapusta kiszoną i ogóreczki, a stoły obok uginały się od płonących szaszłyków, 8 golonek dla 7 chłopa i jednej babeczki i litrowych piw. Fantastyczny nastrój, pyszne jedzenie, przyzwoite ceny, tylko nieprzyzwoite kelnerki – łukiem omijały Polaków, żeby podejść do obcokrajowców i ich napiwków. Jena dosłownie odmówiła nam podejścia do stolika i podeszła do Szwedów, którzy ledwo co zasiedli do stołu. Nienaturalna selekcja na lepszych i lepsiejszych.
Ponieważ na słodycze jest drugi żołądek to wracając do hotelu kupiłyśmy jeszcze po gałce lodów i... poszłyśmy się na godzinkę zdrzemnąć, a potem zrobić na bóstwa przed koncertem Toma Jones wSali Kongresowej. Jak zasłoniłyśmy żaluzje tak zaczęła się burza z nawałnicą. Jak wyszłyśmy z hotelu tak ulice przyjemnie parowały w ciepełku, które znowu wróciło do stolicy.

Koncert był fenomenalny. I młodzi i starsi - znacznie, taki wiek emerytalny ale odstrzelone towarzystwo, że głowa mała. Dominowały dwie opcje – albo w lnach, styl na drogą, ekskluzywną elegancję, albo bardzo sexy. Połowę koncertu wszyscy stali, tańczyli, machali szalami, śpiewali z artystą, zabawa przednia, old school. Tak do trzech utworów przed końcem koncertu Toma Jones, kiedy doszło do zwarcia prądu i wszystko wysiadło. Rozgrzana publiczność kwadrans śpiewała od Sto lat po słynne Polacy nic się nie stało, zespół próbował trzy razy wyjść i zagrać ale jak zaczynali tak wszystko znowu wysiadało. A gwiazda? Jak na gwiazdę przystało, Tom wkurwił się i poszedł. Wzbudziło to spory żal publiczności, jego publiczności. Brakowało minimalnego gestu na koniec. O tym czego ze strony organizatorów brakowało to nie wspomnę. Jakąś młodą dziewczynę posłali na scenę co wybąkała, że koncert się skończył, bo artysta wyszedł. Żadnego przepraszam, żadnego słowa po angielsku, mimo że połowa publiczności z różnych części świata. „Wysokie” standardy organizator LiveNation zaprezentował. Nasze szczęście w nieszczęściu, że było to pod sam koniec występu.
Byłyśmy w takich emocjach (mimo wszystko pozytywnych), że najpierw poszłyśmy na Margaritę do HardRock Cafe, a potem na hot wings do KFC w Złotych Tarasach. Myślałam, że nie zasnę, euforia pokoncertowa, ale padłam jak mucha. A rano... Ulewa jak z cebra. Jemy śniadanie i myślimy: może poczekamy do południa, kiedy trzeba zdać pokój i potem zobaczymy co dalej?


 

Zjadłyśmy, wróciłyśmy do pokoju, żeby podjąć ostateczną decyzję co robimy i... chmury się rozstąpiły, a zza nich wyłoniło się słoneczko. No to na miasto! Żeby uczcić rozpogodzenie wylądowałyśmy na Nowym Świecie na pysznym prosecco z truskawkami (już po 11 było więc to nie przegięcie, ponoć po 11 wypada pić, James Bond czy jakiś inny autorytet tak twierdził...), potem przedreptałyśmy Nowy Świat, Stary Rynek i co się dało z dwa razy. Nie mogłyśmy się zdecydować, gdzie zjeść, więc poszłyśmy do Polki Magdy Gessler. Zamówiłyśmy placki z sosem z grzybów oraz wodę. Siedziałyśmy na uroczym patio. Nie można niczego się przyczepić, a trzeba przyznać, że obsługa była przemiła – dopytywali czy smakowało, doradzali. Najbardziej rozbawił mnie papier toaletowy obwiązany kokardą w WC. Wizja Pani Gessler nawet tam sięga :-)
Na pożegnanie usiadłyśmy sobie w cieniu parasola na Starym Rynku i zamówiłyśmy Sex On The Beach. Nie chciało się kończyć tej przygody.

Miłym domknięciem był powrót w towarzystwie lekkiej i nietypowej dla mnie książki (przypadkowa, pożyczona od koleżanki, babska o... Warszawiance: Kudłata Doroty Berg, pasowała do tego wypadu) i pani, która jechała z nami w przedziale. Moja branża HR, podyplomowe studia z Zarządzania Kompetencjami robi w Warszawie więc miałyśmy tematów bez liku. Nie wiem, kiedy wylądowałyśmy z powrotem w domu. A tam moi mężczyźni przygotowali mi kiełbaskę, którą upiekli na ognisku:-) Oni: tata i syn, mieli męski weekend :-)
Read more ...

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates