/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

sobota, 29 września 2012

Między balkonem, a Holandią

Między blokami na naszym osiedlu są pojedyncze domki rodzinne. Jeden, znajdując się blisko nas, jest w strasznym stanie. Komunistyczny kwadrat, bez tynku, stare okna nigdy nie wymienione. Takie stare domy kojarzą się ze starymi ludźmi, którzy nie mają ani sił, ani pieniędzy na remont. Jak więc się zdziwiłam, kiedy w uchylonym oknie balkonowym na piętrze zobaczyłam kobietę z niemowlakiem, może z miesiąc, dwa starszym od Józia. Jestem osobą ambitną, nigdy w pełni nie usatysfakcjonowaną z tego co ma, ale w takich chwilach nachodzi mnie refleksja – przecież mogłabym być kobietą stojącą w tym oknie. Oczywiście, taki ulotny obraz nie daje mi prawdy o tym jak ona żyje, kim jest. Może to wcale nie osoba żyjąca od pierwszego do pierwszego, a rodzina lekkoduchów, nie dbających o dom? Nigdy się tego pewnie nie dowiem. Choć kto wie... Jest ponoć taka teoria o siedmiu osobach, które nas dzielą od prawie każdego człowieka na świecie. Jakiś Amerykanin zrobił badania i film o tym, ze tylko 7 ludzi dzieli go od przypadkowo poznanej osoby bodajże w Mongolii. Nie wiem na ile to prawda bo moja wiedza pochodzi z czytanki na kursie angielskiego, ale koncepcja niezwykle ciekawa. Taka globalna wioska McLuhana.
Zanim dziś wpadłaś nas odwiedzić, z dzidziusiem leżakowaliśmy się na blokowym balkonie. No troszkę przesadzam – malec wciśnięty na styk w swojej huśtawce, a ja na poduszce z kanapy siedziałam na ziemi. Uwielbiam włoskie balkony, ogromne tarasy, a nie nasze blokowe pierdki. Gdyby moje mieszkanko miało jeden pokój więcej (dwie sypialnie + salon + kuchnia + przedpokój) oraz duży taras, wolałabym je niż dom. Jednak przy braku takiej możliwości cieszę się, że kiedyś nasze mikroskopijne gniazdko zmienimy na dom. Dom ma przewagę o trzy pory roku wobec jednej. Tylko zima, bez odśnieżania, kosztownego ogrzewania i niespodziewanych napraw, jest o wiele przyjemniejsza, kiedy mieszka się w bloku, pozostałe pory roku, jeżeli ma się choć skrawek ogrodu, milej spędzać na swojej ziemi.
Tik tak, tik tak – ostatni weekend przed powrotem do pracy. Za to wiem, że czeka mnie niespodzianka. Awans na lidera, będę miała jedną podwładną i razem, będziemy troszkę odciążone z pracy w dziale logistyki na rzecz koordynowania projektów standaryzacyjnych. Taka moja mała mikrokomórka. Strasznie się cieszę bo przecież nie jedna kobieta po macierzyńskim nie ma gdzie wracać do pracy, a ja od razu wracam na lepsze warunki. Szkoda, że za tym nie idzie ruch płacowy. Ponoć, za trzy miesiące jak się sprawdzę wrócimy do tematu. Tra la la la ;-)

 stroopwafels_flickr_Ubermaus_CC BY-NC-ND 2.0

Ale ja tu gadu gadu, a Ty lepiej powiedz czego się napijesz? Może zaparzę nam herbatki, kupiłam sypaną herbatkę Irish Dream, pisze na niej, że składa się z Herbaty Keemun Congon z kokosem, passiflorą, saflorem, liśćmi czarnej jagody, karmelem i wanilią. Pachnie bosko. A na dodatek koleżanka mnie wczoraj odwiedziła na chwilkę, pracujemy razem, wróciła niedawno z delegacji z kolegą z firmy, z Amsterdamu i przywiozła ze sobą ciastka. Stroopwafels to dwa wafelki przełożone kremem, tradycyjnie karmelowym. Kładzie się je na kubek z gorącą herbatą, a one pod wpływem ciepła nabierają aromatu i miękną.
 
Jak tsunami, w sekundzie poczułam smaki, zapachy, głosy przeszłości. Mój Amsterdam, gdie studiowałam jeden semestr. Z kanałami, kamienicami niczym puzzle przecinającymi centrum miasta. Drzewa i miliony rowerów – wielopiętrowe parkingi na rowery, zautomatyzowane, dwupoziomowe miejsca do zaczepienia rowerów, czy wreszcie same rowery – ozdobione kwiatami, odrapane, kolorowe, z koszami, z karocą dla dzieciaków stanowiącą integralną część przodku roweru. Pchle targi, mikro kawiarenki z trzema, czterema stolikami, moja stancja w domu znajdującym się na przedmieściach, gdzie dojeżdżałam metrem, które przez większość drogi jechało na torach zawieszonych na moście nad pięknymi przedmieściami, weekendowe wypady nad morze do Den Haag, pyszne ryby, śledzie, flamandzkie frytki z majonezem lub sosem arachidowym (pindasaus). Jednak najważniejsi byli ludzie – moja przyjaciółka, zawsze uśmiechnięta Birgit z Zurychu (u niej nocowałam, jeżeli imprezy się przedłużały bo mieszkała w samym centrum), Ivan i Javier z Barcelony (organizowali nam kolacje, sami gotowali i przygrywali na gitarze), Maria z Aten (wyszukiwała najlepsze miejsca do potańczenie) oraz Simona z Słowenii (jej życiem były programy międzynarodowej wymiany, załatwiała nam wszystkie formalności). Nigdy nie zapomnę pierwszej imprezy u Hiszpanów. Powiedzieli „Przyjdźcie wieczorem”. I wyszły różnice kulturowe... Kto, co rozumie przez wieczór? My z Birgit wylądowałyśmy u nich pierwsze, o 21. Birgit twierdziła, ze idziemy późno, nie dała mi się powstrzymać. A kolacja zaczęła się po północy...

 amsterdam_flickr_Tania_CC BY-NC-ND 2.0
 
Oczywiście był też uniwersytet – zero wykładów, praca własna, ćwiczenia i z profesorami na TY. Był też – a jakże – mój holenderski przyjaciel. Na dodatek był Gotem, wyglądał jak postać z filmu Kruk, paznokcie pomalowane na czarno, długie włosy, czarny płaszcz. Studiował antropologie i zabujał się po uszy. Dokładnie na czas mojego stypendium, a potem zero kontaktu, jak ręką odjął. Nie tęskniłam ani minutki, ale przeskok był zaskakujący, jakby miał timer na miłość włączony...
Niestety to wszystko co przewinęło się przed moimi oczami, kiedy dostałam ciasteczka z Amsterdamu, musiałam zachować dla siebie. Okazało się, że koleżanka przywiozła nie tylko ciastka ze sobą. Dowiedziała się, tuż przed wyjazdem, ze jest w ciąży, nomen omen z kolegą z delegacji. Nie planowała tego, a on jak na razie się wypiera... Jakoś przebił ten temat moje opowieści o stypendium w Holandii...


Read more ...

środa, 26 września 2012

Roma – Wielkanoc ze Spaghetti Amatriciana

Cieszę się, że dziś nie domówka, a w kawiarni umówiłyśmy się na spotkanie. Ja zamawiam grzane winko z pomarańczą, w końcu pierwsze dni jesieni i mimo że niespodziewanie objawiło się nam słońce, nie zaszkodzi troszkę się dogrzać, zwłaszcza, że siądziemy sobie na starym rynku, w ogródku jednej z kawiarenek. Obok nas już lekko pożółkłe drzewa, ławki zajęte przez lokalną dzieciarnię, jakaś parka spacerująca, może turyści i kilku szczęśliwców, delektujących się odrobiną wolności i promieniami słońca w ogródku kawiarni, a wśród nich my. Jak tam u Ciebie? Opowiedz proszę...
...tak, wiem, miałam dokończyć Ci opowiadać o moich Rzymskich Wakacjach. Bądźmy ze sobą szczere. Opowiadać o Rzymie to jak włączać przycisk z całą salwą wspomnień – smaki, obrazy, zapach, a przede wszystkim ukochane ciepełko. Kiedy z RP wyjeżdżałam było zimno, deszcz ze śniegiem i gęste chmury witały każdy dzień. Na miejscu nie było upału, ale nie czuło się nigdy lodowatego powietrza, ani rano, ani wieczorem. Kocham Polskę, w końcu jestem jej częścią, ale często sobie myślę, że przez nasz klimat tracimy połowę życia, przy zimnym deszczu, groźnym halnym, mrozach – człowiek zaszywa się w domku i tęskni za światłem. Jasne, że może być miło, ale ile razy?
Nigdy nie myślałam o emigracji, a przynajmniej nie na stałe. Nie lubię pozycji obcego, emigranta. Zwłaszcza gościa z biedniejszego kraju – nigdy nie zapomnę jaka byłam zaskoczona, gdy Pani Mercedes, moja gospodyni, była zszokowana, że my w Polsce to mamy cytryny i operę... Nie chce mi się oświecać ludzi. Podróże poszerzają horyzonty, kształcą, ale miło po nich wrócić, któregoś dnia do domu. "... la Vita è un viaggio, chi viaggia vive due volte" (życie jest podróżą, kto podróżuje żyje dwa razy).

Film "Vacanze romane" Gregory Peck, Audrey Hepburn

 roma barbiere_flickr_Lollodj_CC BY-NC-SA 2.0

Ani przez chwilę się nie wahałam czy Wielkanoc spędzić w Rzymie, czy autobusem Superpol wrócić do domu (samoloty przed i po świętach nie są tanie). Uważałam, że poznanie na własnej skórze obyczajów świątecznych we Włoszech to prezent od losu, a na szczęście moja mama miała takie samo podejście. Cieszyła się ze mną moją przygodą.
Nasz dom był zawsze bardzo tradycyjny, koszyczek wielkanocny, jajka, babka na oleju, sałatka warzywna z majonezem, szyneczki – to w sobotę, a w niedzielę śniadanie uroczyste z żurkiem, nowalijkami i pysznościami. W poniedziałek obowiązkowy śmigus dyngus. Tradycja włoska jest mniej rozbudowana, albo raczej umarła, zwłaszcza w miastach, bo na wsiach to ponoć po domach chodzą księża święcąc coś podobnego do naszego koszyczka wielkanocnego. Teraz sobota to dzień zakupów i przygotowywań. W niedzielę Wielkanocną (Pasqua) idzie się do restauracji z całą rodziną, a poniedziałek (Pasquetta) to dzień pikników. Miła tradycja i rodzinna.
Moje obchody świąt rozpoczęły się Drogą Krzyżową w Koloseum wraz z moim włoskim przyjacielem, nomen omen bardzo religijnym. Jednakże religijnym po włosku (wierz całym sercem, ale baw się bez skrępowania i ascetyzmu), dlatego po nastrojowej ceremonii (muzyka, podświetlone w nocy stacje przejmującej drogi Męki Pańskiej, mury Koloseum) ruszyliśmy, jak i zresztą większość wiernych... do lokalnych knajpek. Na mohito sączone do późnych godzin w ogródko kawiarni w sercu Rzymu. Pamiętam, że śmialiśmy się do rozpuku bo mojemu przyjacielowi zdarzyło się w tym dniu zjeść dwa komary w czasie naszego wspólnego spaceru po Villa Ada, jego ulubionym parku. Taki mi zachwalał włoską kuchnie, że nie omieszkałam obdarzyć go odrobiną sarkazmu i zadrwić z tego, czy włoskie komary też są takie wyborne, bo my w Polsce to raczej ich nie jadamy. Chyba z żadnym innym moim mężczyzną tyle się nie śmiałam, mimo bariery językowej (rozmawialiśmy po angielsku, czasami po włosku).
Sobota była dla mnie. Słoneczny poranek, drogi stosunkowo puste (w soboty był najmniejszy ruch na drogach). Wsiadłam do autobusu, który spod mojego mieszkanka jechał koło Stadionu Olimpijskiego, przez Trastevere do Piramidy, obok której znajdowała się stacja pociągów. Pociągi te jeździły do Ostii – najpierw wysiadłam na przystanku w Ostia Antica, żeby zwiedzić niesamowity kompleks ruin antycznego miasta portowego, a następnie przejechałam kilka stacji dalej nad morze. Zobaczyć pierwszy raz w roku morze – bezcenne... Wtedy, sama na szerokiej, piaszczystej plaży, pełnej muszli i szumiących fal, znowu zaznałam tego uczucia, motyli w brzuchu. Byłam sama, ale miałam bliskich w sercu, ze sobą. Cała moja dusza starała się zapamiętać ten moment, jak zdjęcie w albumie wspomnień.


 sfoglatelle_flickr_LexnGer_CC BY-NC 2.0

ostia antica_flickr_chrissam42_CC BY-NC 2.0

W trattorii nad brzegiem morza postanowiłam zaszaleć i kupiłam sobie pyszną rybkę wg zasady im mniejsza tym lepsza, nie tak jak u nas. A do tego kruche ciastko z Neapolu przypominające muszle, sfogliatelle. Pyszności. No ale w końcu od czego są święta? Pociągiem, a potem autobusem wróciłam do domu, po drodze zatrzymując się w sklepie spożywczym i kupując dobroci na mój prywatny, wielkanocny stół (a dokładnie to biurko, bo tylko tym w moim pokoiku dysponowałam) – wielkie czekoladowe wielkanocne jajo firmy Bacio (całus), ukochane przez włoskie dzieci, oraz babkę z roczną gwarancją i nadmuchaną jak nie wiem co, ale raz się żyje. Babka nazywa się La Colomba i ma symbolizować gołębicę wielkanocną. Wieczorem troszkę ogarnęła mnie melancholia, tęsknota za domem, może za miłością (mój włoski przyjaciel z całą pewnością nią nie był). Ale to chwilowa słabość, bo już rano, znowu poczułam się jak w raju.
Po lekkim śniadanku pojechałam autobusem, a potem metrem na mszę do Watykanu, z papieżem. Pogoda była wręcz upalna. Mimo że Watykan wcale nie znajduje się blisko Schodów Hiszpańskich postanowiłam na nogach pokonać ten odcinek. Szłam jak na skrzydłach, ciepło, szczęśliwi ludzie na zwolnionych obrotach, pyszne włoskie lody, nawet donice z kwiatami wyłożyli na „moje” Schody Hiszpańskie. Delektowanie się chwilą przerwał telefon, cudowna rodzinka Pani Mercedes czekała z obiadem na mnie przy ich zabytkowym wielkim stole.
W mieszkaniu było jak w ulu, od przekroczenia progu włoski język jak muzyka sączył mi się do uszu. Dzieci w centrum uwagi, głośny śmiech i zachwyty nad najprostszym nawet jedzeniem. Primo – makaron z sosem, Secondo – bogate, drugie danie, a na trzecie danie sałatka, jak to tradycyjnie w Rzymie, potem deser i obowiązkowe espresso. Wydawało mi się, że lepiej już nie będzie, tymczasem podjechał po mnie mój przyjaciel i ze znajomymi – projektantem mody z Albanii i brodatym kolegą, muzykiem, pojechaliśmy do centrum, do knajpek. O pierwszej w nocy wylądowałam pod Fontanną Di Trevi, upał i tłum turystów. O PIERWSZEJ W NOCY! Żyć, nie umierać!!!


 tevere rzeka_flickr_Giorgos_CC BY-NC-ND 2.0


Drugiego dnia świat wielkanocnych, całą czwórką pojechaliśmy na spaghetti... W miejscowości Amatrice wymyślono sobie sos do spaghetti, zamiast mięsa mielonego jak w bolognese dodając boczek. Żadne cuda wianki, ani rewolucja, ale włosi pieją z zachwytu. Wyobraźcie sobie więc, że grupa młodych ludzi, w święta przeciska się przez zakorkowaną obwodnicę Rzymu i jedzie 3 godziny w góry do przepięknej miejscowości, gdzie nic innego nie robi, tylko siada przy zarezerwowanym stoliku i dostaje pięciodaniowy „obiad”, którego głównym punktem jest Spaghetti Amatriciana. Turystyka gastronomiczna. Sama przyjemność ;-)


 amatrice_flickr_Morali_CC BY-NC-SA 2.0


 pasta alla amatriciana_flickr_Alicia_CC BY-NC-ND 2.0

Ciekawe czy uda mi się kiedyś spędzić ciekawiej święta:-) Choć na pewno brakowało mi rodzinki, bo ze mnie to takie stadne zwierze. Całe stypendium miało jedną wadę. Było tak niesamowicie, że trudno mi teraz oglądać cokolwiek związanego z Rzymem. Wróciłam tam z mężem, ale po zaledwie paru latach już się troszkę zmieniło, no i sporo zapomniałam. Chciałam go przewieźć elektrycznym autobusem, który jechał przez całe centrum, za 1 Euro, od Pizza di Popolo po koniec Trastevere i co? Numerowi 117 przydzielili inną trasę, nieciekawą i w przeciwnym kierunku. A wsiedliśmy w ciemno, bo przecież znałam dobrze ten przystanek i ten autobus. Poczułam wtedy, że tu już nie moje miasto, że to wszystko nie wróci.
Dobra, koniec tego dobrego na dziś, może w weekend do Ciebie wpadnę? Ale teraz już pędzę. Mam sporo zaległości – zadanie w angielskiego nie zrobione, w przyszłym tygodniu wracam do pracy i w ogóle milion spraw goni. A weekend nam zapisał się pięknym pożegnaniem lata, ze znajomymi męża na Równicy (spacer, placki ziemniaczane i grzane piwo z rumem w karczmie z boskim widokiem na góry). Józia sprzedaliśmy na dzień do dziadków, jak wróciliśmy imprezowali lepiej niż my – koc na podłodze, piłeczki, a malec uchachany turlał się z brzuszka na plecki, z plecków na boczek, z boczku jakoś do przodu...

Równica_flickr_RomeoAD_CC BY-NC 2.0 -  Ustroń
Read more ...

niedziela, 16 września 2012

Roma - motyle w brzuchu

Motyle w brzuchu. Takie dziwne do opisania uczucie radości, która zamiast jak to zwykle bywa wydostać się na zewnątrz, introwertycznie kumuluje się w żołądku prowadząc do przyjemnego napięcia. Najbardziej wyraźny moment, w którym pamiętam, że coś takiego przeżywałam był w Rzymie, kiedy podczas ponad miesiąca nauki języka włoskiego, dokładnie w święta wielkanocne szłam kupić sobie loty do McDonalda koło Schodów Hiszpańskich. Właśnie postawiono na nich donice, które jeszcze przed moim wyjazdem miały zamienić się w dywan kwiatów. Było ciepło. Za chwile planowałam iść w stronę Piazza di Popolo i wsiąść do tramwaju, następnie do autobusu i pojechać do mieszkania Pani Mercedes, u której znalazłam nocleg, na czas mojego pobytu we Włoszech. Wiedziałam, że Pani Mercedes właśnie przyrządza tradycyjny obiad na Pasqua, Wielkanoc i że wszyscy już na mnie czekają, żebyśmy razem usiedli do ich ogromnego drewnianego stołu, antyku sprowadzonego z jakiegoś klasztoru. W końcu świętej pamięci mąż Pani Mercedes był antykwariuszem. Patrzył na mnie ilekroć przekraczałam próg ich apartamentu, z portretu otoczonego świecami i świeżymi kwiatami. Wierna wdowa zrobiła mu w domu ołtarzyk.
Ach przepraszam moja droga, jak zwykle zagaduję Cię na progu, zanim usiądziesz w fotelu, a ja podam Ci herbatę. Mogą dziś być piramidki z Liptona, smak herbaty toffi i gruszka? Polecam dodać odrobinkę śmietanki. Nie znosisz bawarki? Mam nadzieję, że nie będzie Ci przeszkadzało, że ja sobie zrobię. Może innym razem się skusisz, polecam zwłaszcza miętę z mlekiem. Moja słabość. Dziś nie mam nic słodkiego dla nas. Pokuta bo wczoraj zjadłam zbyt dużo Michałków. Za to może się skusisz na odrobinę likieru kawowego z Lidla? W końcu mąż jest dziś na delegacji i możemy sobie poplotkować do późna. Opowiedz mi najpierw co u Ciebie nowego...


A u nas po staremu. Czyli cały czas coś się dzieje. Wpadłam dziś z synkiem na chwilę do mojej mamy, poszliśmy razem na mszę. Znowu powiało chłodem z ambony – tym razem ksiądz grzmiał o tym, jak to aptekarze winni kierować się moralnością i nie sprzedawać środków antykoncepcyjnych. Byłyśmy też na spacerze, na lotnisku. Młody tetryk rozprawiał na ławeczce ze starym tetrykiem o tym, jak to biegnąca obok nas droga to trasa pijaków. Jak to stary tetryku, nie wiedziałeś? Przecież każdy skrót to droga wybierana przez pijaków! Na dodatek tych niewychowanych. Dla równowagi w przyrodzie, minęły nas dwie mamuśki jadące na rolkach i pchające wózki. One przynajmniej były pogodne i nikogo nie umoralniały.
No ale wracając do Rzymu. Już kiedyś obiecałam Ci, że pobawię się w Elizabeth Gilbert i zrobię moją wersję Jedz z Jedz, Módl się, Kochaj. Opowiem Ci więc o tym jak dostałam stypendium w Instytucie Włoskim w Krakowie (a właściwie, jak sobie je wychodziłam i wybłagałam), o tym jak przez ruch Focolari spotkałam cudownych ludzi, którzy zaoferowali mi darmowy nocleg i jak to się dalej potoczyło.

 [Schody Hiszpańskie by Znalezione w Internecie http://www.raywclarke.com/inerior-design-inspirations.htm]
 
Takie motyle w brzuchu też zawsze czułam na początku nowego związku, pełna nadziei i bez uprzedzeń, zawsze na równej pochyłej do szybkiego znudzenia się partnerem, na etapie, kiedy jeszcze sobie z tego nie zdawałam sprawy. Rzym również zaoferował mi Włocha na przystawkę. Wiem, że zbluźnię, ale najlepiej odda to jak wyglądał prosty opis: o aparycji Jezusa. Tego z Nazaretu, a przynajmniej tego jak jest portretowany. Wystające kości policzkowe, ciemna karnacja, dość szczupły. Równa pochyła dla naszej znajomości zaczęła się, gdy zobaczyłam jak tańczy, gdy okazało się, ze nie słyszał o Janis Joplin i... gdy odkryłam, że ma podwójne uzębienie. Dwa równoległe rzędy zębów w dolnej szczęce (górnej nie miałam jak wybadać). Ohyda.
Za to rozśmieszał mnie tak, że płakałam, brzuch mnie bolał i nie umiałam oddychać. Nauczył mnie jednego włoskiego słowa – resina. To nic romantycznego. No może troszkę. Lubiliśmy siadać pod drzewami w parku Villa Borghese, a ja pobrudziłam sobie moją dżinsową marynarkę żywicą (resina), lepką, bajecznie pachnącą i cholernie źle piorącą się żywicą. Był miłym i ciekawym chłopakiem, ale nie umywał się do mojej ekipy z kursu włoskiego. Nie pamiętam już ich imion, ale nigdy nie zapomnę kim byli i jacy byli.
Długowłosa blondynka, troszkę starsza ode mnie, żołnierz w armii Izraela. Gej z Nowego Jorku, który w wieku 35 lat na Wall Street dorobił się takiej kasy, że jak go poznałam był już od kilku lat na emeryturze. Teraz pomieszkiwał w Rzymie i chodził na termalną jogę (ćwiczoną w czymś podobnym do sauny). Była też Holenderka, babcia, która na emeryturze spędzała każdy rok mieszkając w innym kraju i ucząc się w nim języka. Takie hobby i praca nad rozwojem umysłu na starość. Najbardziej zaprzyjaźniłam się jednak z Glaucią z Brazylii. W swoim kraju była dentystką. Mieszkała nad morzem w Rio De Janeiro, a codziennie do pracy dolatywała samolotem z Rio do Sao Paulo! Ponoć to nic nadzwyczajnego. Przyjechała do Rzymu za mężem, który przez dwa lata miał tam być na kontrakcie. Miała dużo czasu i chęci zwiedzania, tak jak ja, więc zajęłyśmy się dogłębnie antropologią jedzenia w lokalnych restauracjach.
Nasza szkoła znajdowała się sto metrów od wspomnianych Schodów Hiszpańskich, więc na nich zwykle czekałam na Glaucie. Szybko przekonałam się, że to miejsce dla osób szukających sponsora. Eleganccy panowie błyskawicznie wyławiali Cię spośród tysięcy jednodniowych turystów. Ich szósty zmysł. Moje zmysły kazały mi szybko zmienić miejsce spotkań z Glaucią. Wystarczyło ze stopni przenieść się wyżej, na murek ponad schodami ciągnący się niczym balustrada wzdłuż drogi prowadzącej do Villa Borghese. Miejsce zresztą okazało się o wiele lepsze od schodów. Spokojniejsze, z widokiem na ogrody na dachach najbogatszych kamienic znajdujących się w sercu miasta.
Pierwsze dni upłynęły mi na wyrobieniu sobie przyjemnych zwyczajów. I tych troszkę mniej przyjemnych, jednak koniecznych. Ogromny apartament Pani Mercedes miał małe pięterko, a na nim dwa pokoje i łazienka, na czas pobytu w Rzymie należał tylko do mnie. Otyła Pani Mercedes nie umiała wejść po wąskich kręconych schodach prowadzących na piętro. Zaglądała tam tylko nasza sprzątaczka, Rumunka Ania, ale podczas mojego pobytu, wolałam sama sobie sprzątać, więc było to całkowicie moje królestwo. Zakłócał je tylko sąsiad mieszkający w bloku naprzeciwko. Okno z mojej sypialni znajdowało się na wysokości okna, w którym codziennie stawał nago i obserwował nasz blok. Nie wiem czy patrzył na mnie, czy po prostu wietrzył się nago w oknie, ale kiedyś nawet zawołałam Anię, pogoniła go nieprzyjaznymi gestami na cały jeden dzień. Poza tym dom był idealny i wyglądał ja antykwariat. Do bloków należał nawet basen, ale kwietniowa pogoda (było pięknie ale jednak nie upalnie) i wspomniane sąsiedztwo, nie zachęcało do kąpieli.
We włoskim stylu śniadania nie jadłam w domu. Na przystanku była tabaccheria, która z daleka zapraszała zapachem espresso Illy oraz świeżymi cornetto. Wybierałam rogaliki z masą budyniową i pyszna kawkę. Zawsze na stojąco – jeżeli chce się usiąść, wszystko jest droższe. W pierwszych dniach za nic w świecie nie chciałam się spóźnić na zajęcia. A ponieważ w Rzymie korki są niemiłosierne, a drogi czasami wyglądają jak wielkie parkingi, bo stojące w korku pojazdy nawet o milimetr się nie ruszają, rozkłady autobusów są tylko na capolinea, na zajezdniach. Musiałam więc brać spore wyprzedzenie i zwykle dojeżdżałam nawet godzinę przed czasem, dzięki czemu tak dobrze poznałam zasady panujące na Schodach Hiszpańskich.
Szybko oczywiście przyjęłam również zasadę DOPODOMANI, czyli spokojnie, powoli, pojutrze będzie czas. Godzina spóźnienia na zajęcia? Nic nie szkodzi. Najważniejsze, że zdążyłaś na przerwę, bo jak zawsze idziemy razem na panini zapiekane z mozzarellą i szpinakiem oraz kolejne espresso do baru na parterze. A może tym razem napijesz się z nami Marocchnino Caffee (espresso z czekoladą)?
 [Marocchino by Znalezione w Internecie http://www.espressospot.com/2011/12/illy-shares-their-marocchino-caldo-recipe-for-free/]


We Włoszech herbata wychodzi nie za smaczna. Mój włoski przy
jaciel był nietypowy, uwielbiał herbatę, ale poza nim, nie spotkałam drugiego miłośnika herbatki. Za to kawa... Do 10 rano wolno tylko pić cappuccino. Potem rządzi espresso. Ale jakość kawy, niechęć do chemicznej rozpuszczalnej, a zwłaszcza lokalna woda bogatsza w wapń, powoduje, że kawa tak nie szkodzi, a smakuje o niebo lepiej niż u nas.
Po świętej 13:00 i ani o minutę później podanym panini zaczynała się druga część zajęć, ta ważniejsza i prawdziwsza bo już wszyscy się obudzili i dotarli na kurs. Można było popracować. Nasz nauczyciel uwielbiał Berlusconiego, więc jaki temat zajęć by nie był, wszystko kończyło się peanem pochwalnym na jego cześć. No ale to było jeszcze w czasach przed bunga, bunga i innymi atrakcjami.
Po zajęciach czas spędzałam z Glaucią, spacerowałyśmy, a ostatecznie, zawsze szłyśmy coś zjeść do polecanych przez nią knajpek. Potem wracałam do domu. Uwielbiałam te chwile. Pani Mercedes zwykle nie było, włączałam telewizor na filmach dla dzieci, pamiętam, że leciał serial „Napisała Morderstwo” i tak uczyłam się włoskiego. Potem prysznic, ubrania powieszone na wieszakach i tak suszące się bo nie miałam żelazka, kolczyki, perłowy cień do powiek i perfumy. Używałam wtedy perfum Kenzo Jungle Elefant. Ten zapach już zawsze będzie mi się dobrze kojarzyć... Środy i poniedziałki należały do ekipy z kursu włoskiego. Caipirinha Drink truskawkowa, znajomi z innych klas i noce do bladego świtu spędzane na Piazza Navona... W czwartki za to szłam tańczyć z moim znajomym. Życie klubowe jakoś mnie nie zachwyciło w Rzymie, ale tańczyć uwielbiam, więc czemu nie, a w weekendy wycieczki...
Pozostałe dni – odsypianie. Zwłaszcza z piątku na sobotę, żeby rano mieć siły i pojechać choćby jeden raz na targ, na Piazza Campo do Fiori, gdzie w bajkowej scenerii starych kamienic i posępnego pomnika Giordano Bruno kakofonią barw rozkwitało o poranku targowisko – kwiaty, warzywa, gwar i wszystko jak w filmie, albo zrobić sobie wycieczkę pociągiem. Do strajkującego wiecznie Neapolu, do Palermo z ruinami po II Wojnie Światowej i pysznymi arancini, lub do Montepulciano znanego choćby z filmu Pod Słońcem Toskani. Mimo że sił brak bo w tygodniu byliśmy na zajęciach zamiast w szkole, w Bomarzo – w ekstrawaganckim ogrodzie szaleńca, manierystycznym parku potworów stworzony przez zakochanego męża dla żony. Co powiecie na taką scenerię do nauki trybu Condizionale, warunkowego?



[Campo di Fiori by Znalezione w Internecie http://therepublicofless.wordpress.com/category/uncategorized/]
 
Najprzyjemniejsza jednak była Wielkanoc, o której zaczęłam Ci mówić na samym początku, ale co było dalej opowiem Ci przy okazji następnego spotkania, bo mi dziecko zaczyna się budzić i marudzić. Właśnie mu zmieniam dietę – z mleczko, mleczko, mleczko, na troszkę mleczka, kaszki i zupek i chyba nie jest zbyt szczęśliwy z tego faktu. Habitus rządzi nami od najmłodszych lat.
Dobranoc.
Read more ...

sobota, 8 września 2012

Mój blog


Hym... wyobrażałam sobie to inaczej. Sądziłam, że jak napiszę pierwszy wpis, no może pierwsze dwa wpisy, zacznie mój blog żyć. A tu kicha. Wiem, że wejścia na bloga są i to liczne, ALE nie wiem, czy to na przykład nie przypadkowe kliknięcia na stronę? W końcu nie mam żadnych komentarzy, więc chyba z tego wynika, że nikogo nie inspiruje, czy porusza to co napisałam.
W sumie spodziewałam się braku popularności bloga – po pierwsze, nie ujawniłam się w swoim środowisku z pisaniem, nie mogę sama się zareklamować i polecić swojego bloga komuś. Po drugie, również z tego samego powodu nie mogę dołączyć do google+, żeby blog lepiej się wyszukiwał, ponieważ wyświetli się moje nazwisko. Kolejnym punktem jest tytuł – jak ktoś zna włoski, wie, ze to takie masło maślane. Blog miał się nazywać Godersi la vita (cieszyć się życiem, to enjoy life) ale większość dobrych adresów stron jest zajęta. Uparłam się jednak na ten tytuł, ale nie wiem, czy język włoski też nie odstrasza – większość adresów blogów jest w języku polskim lub angielskim. Po czwarte i chyba najważniejsze, nie mam bloga tematycznego. Ani nie jest to blog ciążowo-macierzyński, ani taka autoterapia frustratki, ani ze mnie stylistka, kosmetyczka, czy fotograf, a teraz chyba te dziedziny są najpopularniejsze. Mało kto szuka pamiętnika dorosłej babeczki, raczej wyszukuje się tematyczne blogi.
Ja sama szukałam takiego bloga jak mój – o życiu. Zwłaszcza, kiedy byłam w domu w czasie urlopu macierzyńskiego. Nudziły mnie słodkopierdzące, monotematyczne wpisy mamusiek, którym coś tam kwitnie pod sercem. Wolałabym się dowiedzieć kim są, jak mieszkają, co je interesuje, czy miały fajny dzień, a przy okazji co z ich dzieciaczkami i jakimi poradami mogą się podzielić. Szukałam więc takiej przyjaciółki na odległość. Osoby, która pisze o tym, o czym plotkują między sobą babeczki przy dobrej kawie. Od polecanych filmów, przez politykę, po pampersy i kupki. I nie znalazłam takiej „przyjaciółki”, a przynajmniej nie w polskich blogach. Uznałam więc, ze jest to jakaś nisza na rynku blogów, a ponieważ od zawsze pisałam do szuflady i dawno mnie nosiło, żeby wreszcie coś z tym zrobić postanowiłam odważyć się i założyć bloga. Bałam się przede wszystkim, że dowie się rodzina i mnie zlinczuje. Nie bałam się, że blog wpadnie do czarnej dziury internetu i nie będzie żył. A chyba troszkę tak się stało.
Nie zrozumcie mnie źle – dalej będę pisać (choć pewnie jak wrócę do pracy mniej). W końcu w dużej mierze robię to dla siebie. Muszę tylko pogodzić się z pewnymi faktami, a może kiedyś się to zmieni i jednak kogoś zainspiruje :-)


Read more ...

Już z serii „Tu i teraz”

Jestem uzależniona od słońca i kolorów... U nas dziś jest tak szaro i buro, że niebo ma kolor asfaltu, że herbatka z miodem i sokiem z mandarynek nie ratuje, że mi synek śpi pół dnia (to akurat wygodne). Skończyłam czytać książkę (Adam Zalewski Biała Wiedźma) i jak zwykle nie mogę zabrać się za nową, chyba, że to kontynuacja poprzedniej, ale jeżeli nie, to lubię jeszcze pobyć w myślach z bohaterami poprzedniej lektury. Taki mój czas żałoby.
W większości z nas jest troszkę Amelii Poulain (Amelia) i Samanthy Jones (Sex and the City), ta pierwsza cząstka mnie, powiedziała Wam o herbacie jaką teraz piję i opowie o sąsiadce „z pięterka”, ta druga poplotkuje o mojej nowej fryzurze i szybkim pomyśle na lunch. Wyobraźcie więc sobie, że zadzwoniłam do Was z pytaniem o szybką kawę, u mnie w mieszkanku. Mój mąż remontuje u mamy, pogoda nie sprzyja spacerom, więc czemu nie odrobina relaksu z koleżanką? Obiecuję, że do kawy będzie Crumble z jabłkami i bananami, a w domu pachnie cynamonem, imbirem i świeżo parzoną Caffe Mauro.
Najpierw ploteczki. Zrobiłam sobie ombre na włosach (dla nieświadomych, to takie dobrowolne odrosty, jaśniejsze końcówki włosów), tak żeby dodać sobie pewności siebie na powrót do pracy. Fakt, że zmianę wprowadziłam wcześniej, w czerwcu, kiedy synek miał chrzciny, jednak dzisiaj byłam odświeżyć mój nowy look u naszej, wioskowej fryzjerki koło domu mamy.
Sprzedam Wam też przepis na szybki lunch, na dość popularną Sałatkę z zupek chińskich:
Składniki:
- 2 zupki chińskie, najlepiej pikantne
- 5 ogórków konserwowych
- 2 piersi kurczaka
- puszka groszku konserwowego
- puszka kukurydzy konserwowej
- papryka
- majonez
- przyprawy (ja użyłam do marynaty: pieprz, sól, rozmaryn, pieprz kajeński, oregano, czosnek)
- oliwa z oliwek (do marynaty)
- olej
Kurczaka umyć i pokroić na drobną kostkę. Na dwie godziny odstawić go do lodówki w marynacie z oliwy z oliwek, odrobiny soli i pieprzu kajeńskiego (lub papryki słodkiej jeżeli ktoś woli łagodną wersje) oraz innych przypraw wedle własnego uznania.
Mięso udusić na patelni (na rozgrzany olej przerzucam marynatę z mięsem) do miękkości.
Zupki chińskie z przyprawami zalać 1 szklanką wrzątku i zostawić na 5 minut (co jakiś czas przemieszać), następnie odcedzić wodę.
Paprykę i ogórki skroić w drobną kostkę.
Połączyć składniki: puszki kukurydzy i groszku, pokrojoną paprykę i ogórki, schłodzony makaron i kurczaka. Dodać majonez, odrobinę soli i pieprzu według uznania.
Smacznego!

Troszkę to dziwne, że w jednym z pierwszych wpisów umieszczam przepis, bo ja jestem z tych co nie gotują. Pewnie jak Józio zacznie jeść „z rodzinnego stołu” to się to zmieni, ale teraz troszkę żerujemy na mojej i męża mamie, troszkę coś razem pichcimy, a czasami chodzimy do baru mlecznego (a bardzo rzadko, ale się zdarza na pizze do włoskiej restauracji, sushi w Krakowie, czy do jakiejś karczmy). No ale, co tam – tak dziś urozmaicam sobie to szare popołudnie, więc niech będzie o gotowaniu.
A teraz z innej bajki. Śmiałam się do łez na spektaklu Mayday, kiedy wystawiano go w naszym teatrze. Sztuka świetna, jednak kiedy bigamia dotyka codzienności tak wesoło nie jest. To skrajny przykład podwójnego życia. Jednak w takiej łagodnej wersji, wydaje mi się, że w każdym z nas tkwią różne natury i różne scenariusze życiowe. Często, przynajmniej w myślach jesteśmy kimś innym. Mój mąż znanym muzykiem, wolnym jak ptak, ja panią profesor na UJ albo po prostu singielką. Wolną od kompromisów małżeńskich, bo jakoś wydaje mi się, ze częściej to ja idę na kompromis, a Wojtek stawia na swoim (on oczywiście twierdzi, że jest na odwrót, jasne...). Wiem, że mam udaną rodzinkę, ale tak jeden dzień w tygodniu zamieniłabym się chętnie z sąsiadka, która mieszka nad nami. Jeszcze przed wakacjami, chcąc nie chcąc żyliśmy jej życiem – nie wiem czy na podłodze nic nie miała, czy było to tak słabej jakości, że słyszeliśmy nawet otwieranie szafy, a co dopiero rozmowy. Teraz zrobiła wreszcie remont i już jej prawie nie słychać. Czyżby płacz niemowlaka okazał się świetnym katalizatorem do podjęcia decyzji o wygłuszeniu podłogi? :-)
Nasza sąsiadka „z pięterka” pracuje od godziny 10 rano, a do domu wraca o 22 i zaczyna wtedy sesje telefoniczne z przyjaciółkami. Pracuje 8 godzin, ale visa vi naszego bloku mieszkają jej rodzice i tam spędza każde popołudnie. W nocy podjada i najprawdopodobniej ma epizody bulimiczne. Najbardziej intryguje w niej pewien zwyczaj. Dość często coś remontuje. Za każdym razem ściąga innego fachowca i... za każdym razem uprawia z nim seks. I to taką filmową wersję z salwą jęków. Ja mam taką teorię spiskową, że ona chce, żeby fachowcy się przykładali i bardziej osobiście traktowali pracę u niej ;-) No i pomyśleć, że odcięła nam tego Big Brothera ;-)

A jak Tobie mija ten szary dzień?
Read more ...

piątek, 7 września 2012

Wspomnienie z wakacji :-)

Ten wpis będzie inny – w poprzednich „rozdziałach” opowiadałam Wam, o tym co ukształtowało moje obecne życie. Następny wpis będzie już takim klasycznym blogiem. Planuje w nim umieścić sporo dygresji, ale wszystko będzie na tle dnia codziennego (mam nadzieję, że będzie o czym pisać). A dzisiaj, tak troszkę ni z gruszki, ni z pietruszki pozwolę sobie na coś innego. Na takie wspomnienie z wakacji. W końcu przed nami jesienny październik. I przynajmniej ja już bardzo tęsknię do lata...
Miałam napisać opowiadanie do firmowej gazetki, założenie której jest moim nowym celem po powrocie do pracy. Wymyśliłam sobie, za wstępną zgodą szefa, że napiszę artykuł opowiadanie o moich ostatnich wakacjach. No ale spotkało się to z takim oporem rodziny, która nazwała ten fakt ekshibicjonizmem i wykorzystywaniem męża i dziecka, że dziękuję Bogu, że nie wiedzą o tym blogu (mąż pewnie wie, bo mamy wspólny komputer domowy, ale na razie nic nie mówi). No więc poniżej moje opowiadanie:

Mały Podróżnik Józio – Premiera w Chorwacji



A miało być po Bożemu, polskie morze, jod i wszystko takie proste, nikt by nie komentował, a Babcia Beatka, byłaby taka szczęśliwa. Tyle tylko, że rodzice Józia cierpią na takiego bakcyla co powoduje, że ich nosi troszkę po świecie i każe na prawo i lewo przeliczać wszystkie oszczędności i zastanawiać się co się da za nie zorganizować. No i jeszcze ta biedna Babcia Beatka, która w czasie wykładu pt. jak to dla małego dziecka ryzykowanie jest podróżować, powiedziała to magiczne zdanie, które rodziców Józia przekonało do tej i tak skromnej wyprawy: „Dziecku należy się przyglądać indywidualnie, a nie ślepo kierować się wczytaną poradą, że zwłaszcza od czwartego miesiąca życia bezpiecznie jest z malcami zwiedzać świat”.
No więc tak poprzyglądaliśmy się Józiowi – rośnie jak na drożdżach, wszerz i wzdłuż, uwielbia jeździć w samochodzie i generalnie nie lubi siedzenia w domu, bo od maleńkości na koncertach, w kawiarniach, czy u tysiąca cioć i wujków bywał. Tak jak Chorwacja nie jest ekstremalną destynacją, tak i my nie jesteśmy szalonymi rodzicami. Czasami nawet myślę, że moglibyśmy mieć o wiele więcej spontaniczności i odwagi (i funduszy... ach...). No ale mamy tego ile mamy i to nam starczyło na zaplanowanie pierwszych wakacji Józia w okolicy Trogiru, a dokładnie w miasteczku Okrug Gornij na wyspie Ciovo.
Jeszcze przed wyjazdem przy okazji badania bioderek i szczepienia okresowego podpytaliśmy lekarzy jak się przygotować. Dzidziuś nie może się odwodnić. Dwa najłatwiejsze sposoby, na sprawdzenie czy wszystko jest dobrze, to po pierwsze upewniamy się, że ciemiączko jest wypukłe na główce, a nie zapadnięte, a po drugie sprawdzamy czy skóra jest elastyczna – lekko ściskamy grubszy kawałek ciałka, np. na ramieniu i jak ładnie wraca na miejsce, to znaczy, że wszystko jest dobrze. Z innych porad – poza apteczką taką jaka jest w samochodzie potrzebujemy wg naszych lekarzy, Panadol w syropie na potencjalną gorączkę oraz maść w razie ukąszenia przez jakieś owady. Lekarz dodatkowo pocieszył nas, że nie musimy się obawiać przejazdu przez góry w Chorwacji bo dopiero powyżej 2000 m npm dziecko zaczyna czuć dyskomfort. Dodatkowo musieliśmy zaopatrzyć się w krem z filtrem 50 oraz galony wody. Nasz malec je mleko modyfikowane, więc najbezpieczniej zabrać z Polski wodę do wyrabiania jedzonka, żeby uniknąć ryzyka zarażenia amebą. Do tego troszkę zdrowego rozsądku, no i trzymać kciuki, żeby akurat nie zaczął ząbkować.

Pozwoliliśmy sobie na jedną ekstrawagancję każdy – ja zabrałam ze sobą 5 kryminałów, a Wojtek gitarę. Poza tym mieliśmy wszystkie swoje rzeczy spakowane w dwa malutkie plecaki. Cała reszta to sprzęt i rzeczy dla naszego niespełna pięciomiesięcznego synka, a samochód typu combi załadowany był po brzegi, kiedy opuszczaliśmy Polskę. Na pierwsze wakacje Józia ruszyliśmy w dwa samochody – w jednym jechaliśmy my, a w moja siostra ze swoim mężem i półtoraroczną córeczką. Podróż rozpoczęliśmy o 20, a zakończyliśmy około 15 – przerwy i postoje nastawione były trochę pod potrzeby kierowców, a troszkę pod karmienie i relaks dla dzieciaczków. Żaby zaoszczędzić na opłatach za autostrady jechaliśmy przez Słowację i Węgry do Chorwacji. Od początku drogi do godziny 11 synek nam spał, z dwiema przerwami na wypicie butli mleka „na śpiocha” o 4:30 i 9 rano. Potem do końca podróży jeszcze raz jadł, sporo się bawił grzechotkami i gryzakiem i troszkę drzemał. Zapłakał raz – na drodze, na końcu której znajdował się nasz apartament, była ona tak wąska i powywijana, jak tylko w starych południowych miasteczkach bywa, więc mąż musiał jechać z minimalną prędkością, co obudziło już bardzo głodnego bobasa.
Na miejscu czekała na nas miła niespodzianka. Po pierwsze nasz niskobudżetowy apartamencik, składający się z sypialni z aneksem kuchennym i maleńkiej łazienki zmieścił łóżeczko polowe Józia! A po drugie właściciele budynku, w którym zamieszkaliśmy okazali się przemiłym starszym małżeństwem. Mówi się, że dzieciaczki otwierają serca ludzi i podróże z nimi, wbrew pozorom są łatwiejsze. Coś w tym chyba jest bo poza ciepłymi słowami dla naszej pociechy, dostaliśmy od gospodarzy ich prywatny numer telefonu „na wszelki wypadek”, koszyk fig i pozwolenie na zrywanie tych co właśnie dojrzewają na drzewie koło naszego tarasu, wtyczkę antykomarową do kontaktu i tysiąc pytań „jak nam mogą pomóc”.
Największe utrudnienie w czasie naszej wyprawy wynikało z upalnej pogody – moja siostra miała nienaruszalny termin urlopu od 1 sierpnia i chcąc jechać razem musieliśmy się dostosować. Pogoda troszkę narzuciła nam rytm dnia i ograniczyła liczbę wycieczek. Nasze maleństwo idzie najchętniej spać o 21, po kąpieli i jedzonku, a budzi się punktualnie o 8 rano. Nasz sposób życia nawet w Polsce rzadko kiedy sprowadzał nas do domu o tej porze, a zwłaszcza w czasie wakacji wracaliśmy zwykle przed północą na wieczorne rytuały. Nie zmieniała to faktu, że Józio budził się o 8 na karmienie, a po wypiciu mleczka kładliśmy zwykle go do naszego łóżka z ukochaną maskotką, żółwiem Klemensem, opowiadaliśmy sobie, bawił się stópkami, troszkę ćwiczył siadanie (to nowa umiejętność, tuż przed wyjazdem nabyta) i... cała nasza trójka zapadała w drzemkę zamiast ruszyć się na plażę i wrócić w największy upał, no ale wakacyjne błogie lenistwo odebrało nam zdolność samodyscypliny.
Po godzinie dziesiątej nasz mały apartamencik zaczynał pachnieć świeżo zaparzoną kawą w kafetierce, otwieraliśmy drzwi na tarasik otoczony figowcami. Miejscowe, liczne koty kwitowały ten fakt leniwym podniesieniem główek i dalszą drzemką pod naszym samochodem, który dawał im błogosławiony cień, a cykady, nieprzerwanie dawały swój koncert. Po śniadaniu wybieraliśmy się na plażę. W pierwszych dniach, w celu aklimatyzacji rozkładaliśmy się w kojącym cieniu lasku sosn pinii ciągnącego się wzdłuż kamienistej plaży, a po dwóch, trzech dniach rozbijaliśmy namiocik plażowy przy samym brzegu morza. Pod namiocik lądował koc i wypinana z wózka gondola dla dziecka do spania. Mały machał grzechotką, biegał w miejscu i z zachwytem przyglądał się innym dzieciom na plaży – ruchliwe, kolorowe, idealne do obserwacji. Pił ukochane mleczko, herbatkę z kopru włoskiego oraz jadł „pierwsze zupki” ze słoiczka. A co najważniejsze, obok siebie stale miał szczęśliwych rodziców. Dla ochłody kilka razy dziennie braliśmy go do morza, bardzo mu się to podobało i chciał więcej. Wymuszał też pomoc w ćwiczeniu siadania, bo jeszcze musiał się czegoś złapać, żeby samodzielnie usiąść, ale poza tym dużo spał, bo przecież nie ma jak sjesta na świeżym powietrzu :-)


Przed 18 schodziliśmy z plaży na późny obiad, a godzinę później, kiedy temperatura stawała się z upału przyjemnym ciepełkiem, ruszaliśmy na spacer albo do rodziny siostry mieszkającej w drugiej części miejscowości Okrug Gornij na owoce i winko albo do Trogiru. Trzeciego dnia pobytu zapakowaliśmy Józia w nosidełko i ruszyliśmy z domu do starego miasta w Trogirze. Powolny spacer z przerwą na pyszne lody na starówce zajął nam 4 godziny. Byłby to idealny punkt docelowy spacerów, gdyby nie fakt, że ruchliwa droga, którą trzeba iść, nie ma chodników, nawet nie ma w sporej części pobocza, więc to żadna przyjemność nią iść, dlatego przy kolejnych wyprawach albo podjeżdżaliśmy samochodem w okolice trogirskiego portu, gdzie odkryliśmy fajny, pusty parking, albo dojeżdżaliśmy taksówką wodną (tym sposobem Józio płynął pierwszy raz statkiem).




Trogir nas oczarował – wąskie uliczki na szerokość ramion, w części zamienione w ogródki restauracyjne, a w części w bazary kolorowych pamiątek, a wszystko otulone bajeczną mariną z niezmiennie cudnym, chorwackim zestawem barw – błękit morza podkreślony białymi skałami na wybrzeżu oraz kontrastującym kolorem soczystej zieleni sosny pinii. Jestem w Chorwacji czwarty raz i za każdym razem zakochuję się w niej na nowo (co nie zmienia faktu, że w przyszłym roku pewnie będziemy szukać nowych miejsc do odkrycia w czasie wakacji). Trogir leży w środkowej Dalmacji, a jego starówka od 1997 roku wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, założony został w III wieku p.n.e., a najsłynniejsze zabytki pochodzą z XV, XVI wieku. Połączony jest mostem z wyspą Ciovo już od XV wieku. Sama wyspa również posiada swoje zabytki, ale znana jest przede wszystkim z malowniczych zatok Morza Adriatyckiego i czterech turystycznych miejscowości, w tym naszego Okrug Gornji.
Przyznać trzeba jednak, że wyspa posiadała pewne znaczące wady – spora część domów była zaniedbana. Widać było, że wszystkie domy są podzielone na apartamenty i mieszkańcy świadczą usługi turystyczne, a z roku na rok ze zdobytych pieniędzy rozbudowują swoje domy i zarazem upiększając je, ale to w ostatniej kolejności. Nawet nasz apartament w środku schludny, dopieszczony, wyposażony we wszystko o czym można zamarzyć (moskitiery, suszarka, nożyczki, zestaw do szycia, klimatyzacja, lodówka, czajnik etc.), na zewnątrz częściowo tylko otynkowany, z wystającymi prętami do dalszej rozbudowy. Brakowało też miejsc parkingowych, a samochody tłoczyły się na mikroprzestrzeni wyznaczonej dla nich przy każdym budynku. Jednak największą wadą był wspomniany już brak chodników, a nawet poboczy, którymi można by było spokojnie spacerować zwłaszcza z wózkiem. Centrum Okrug Gornij znajdował się między kościołem katolickim, a portem. Tam też była krótka promenada, natomiast pozostałą, większą część miejscowości, wzdłuż wybrzeża otaczała dzika ścieżka, częściowo zagospodarowana przez poszczególnych właścicieli droższych pensjonatów usytuowanych wzdłuż linii brzegowej, niestety nie była ona oświetlona, tak więc część turystów nosiła ze sobą latareczki, żeby np. nie złamać sobie buta na kamieniu jak mnie się to niestety zdarzyło. Ale w sumie lepiej, że but, a nie noga mi się złamała ;-)
Byliśmy 10 pełnych dni w Chorwacji. W międzyczasie spędziliśmy dwa dni na zwiedzaniu - pierwszy, rozpoczął się w Omiś, gdzie Wojtek był na raftingu, a zakończył w Makarskiej na pistacjowych lodach, a drugi, chyba zresztą najcudowniejszy dzień w czasie całego pobytu był w PN Krka.
Rafting miał się rozpocząć o godzinie 9 rano, więc wstaliśmy przed 6, Józia śpiącego wpakowaliśmy do samochodu, tak, że o 8, kiedy się obudził na śniadanko, byliśmy już na miejscu. A na miejscu... mała masakra. Parking pod skałą zagospodarowaną do wspinaczki (przy okazji brawo polskie babeczki, które się tam wspinały!), żadnego WC, nawet miejsca na załatwienie tej intymnej kwestii w dyskretny sposób, żadnej ścieżki, zeby przejść się z Józiem bo po drugiej stronie parkingu ruchliwa droga zaczynająca się i kończąca tunelem, a za nią rzeka. Na szczęście, kiedy przyjechał przewodnik grupy, do której zapisał się mój mąż, okazało się, że prawdziwe miejsce startowe jest 5 kilometrów dalej, koło przepięknej starej restauracji z kamiennymi murami, zielonymi okiennicami, zegarem słonecznym i parkiem okalającym budynek. Tak więc szczęśliwa z synkiem ulokowałam się na jednej z ławek koło rzeki i nawet nie wiem kiedy minęły cztery godziny spływu. Miałam już okazję uczestniczyć w raftingu w Turcji, więc z braku możliwości płynięcia z dzieckiem (od 7 do 77 roku życia można korzystać z tej atrakcji), tym razem frajda spływu należała się mężowi. Oczywiście dla faceta rzeka Cetina okazała się za łagodna, żeby podnieść poziom adrenaliny we krwi, ale skakanie ze skał do wody, pływanie wśród tysiąca rybek i sama bliskość natury i tak były dużą przyjemnością.
Ponieważ spływ zaczyna się w mieście Omiś od którego już bardzo blisko jest do Makarskiej, postanowiliśmy pozwolić sobie na tę przyjemność i przejechać się serpentynami drug wybudowanych na malowniczych, aczkolwiek surowych górach wzdłuż Riwiery Makarskiej. Przejażdżka z rajskim widokiem na turystyczne miasteczka domków z czerwonymi dachami, błękit morza poprzecinany smugą piany jaką wzburzały motorówki i skutery wodne na tafli wody oraz piękne chorwackie wyspy - bezcenne. A punkt docelowy – Makarska, również jest prawdziwą przyjemnością dla zmysłów, od przepięknego widoku zadbanych domków i wypielęgnowanego deptaku z linią bujnych palm, po bogactwo kawiarni i restauracji, z których unosił się wyborny aromat potraw, a w ogrodach co lepszych lokali specjalne nawilżacze powietrza chłodziły gości kojącą bryzą i chłodnym powietrzem.


Druga wycieczka była do Parku Narodowym Krka. Rzeka Krka płynie od Gór Dynarskich po Adriatyk. Wejścia do parku są dwa - w Skulidinie i Lozovacu. My wybraliśmy to drugie. Zszokowało nas jak dobrze przygotowana jest infrastruktura parku, na bardzo wysokim poziomie informacja i zaplecze turystyczne. Z dużego parkingu gości zawożą busy do punktu, z którego zaczynają się ścieżki przygotowane do zwiedzania. My ze względu na niemowlę zostaliśmy wpuszczeni samochodem do parku, dzięki czemu całą trasę przeszliśmy dwa raz, raz wygodnie dla Józia z wózkiem, a drugi raz z nosidełkiem, tak, żeby zobaczyć wszystkie boczne ścieżki i odnogi od głównego traktu. Józio był przeszczęśliwy - non stop rodzice koło niego, drewniana kładka nad rozlewiskiem rzeki wiła się w cieniu drzew, które nasz malec uwielbia obserwować, dzięki temu upały nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, a za to w cykających drzewach się zakochał :-) Szczególnie urzekło nas pierwsze przejście, przed całą masą turystyczną, która jak lawina ruszyła po godzinie dziewiątej. Wtedy, przepychając się przez procesję, trudniej już było odczuć magię natury. Po powrocie do apartamentu w Okrug Gornij jeszcze zdążyliśmy iść nad morze, a wieczorem ten cudowny dzień zakończyliśmy lekkim winkiem na naszym tarasie, rogalikami z czekoladą z miejscowej piekarni i towarzystwem rodziny.





Ten niezapomniany dzień miał tylko jedną małą skazę – zepsuł nam się alarm w samochodzie. Autko nam się zbuntowało i oznajmiło wyciem syreny, że ma dość upałów, tak więc w okrasie fanfarów wracaliśmy naszym Fordem albinosem, na szczęście miejscowa policja nas nie zatrzymała.
Nasz Józio doskonale zniósł cały pobyt i drogę powrotną. Zresztą niedługo po przyjeździe, w ramach ostatniego akcentu kończącego wakacje, wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę do Szczawnicy i Zakopanego, tak więc nasz ukochany synek poznał cały przekrój opcji jakie można wybrać na wakacje. Szkoda, że nie będzie pamiętał licznych, większych i mniejszych wypraw jakie odbył już z rodzicami, ale z drugiej strony to, że był szczęśliwy – a było to zawsze widać – z całą pewnością jakoś go ukształtuje i pozytywnie wpłynie na tego małego człowieka.

Read more ...

wtorek, 4 września 2012

No i co się potem stało?! / biografia cz. 2 /

Z poprzedniego wpisu wiecie już jak się zaczęło, a dziś opowiem Wam co się potem stało, że jestem, gdzie jestem w tym życiu;-) Wpisu tego nie można czytać bez wpisu pierwszego, absolutnie zakazane, no bo po co się tyle wysilałam z wpisem poprzednim? Żartuje, ale ciężko będzie się połapać w faktach, jeżeli wpisu „Jak się zaczęło... / biografia cz. 1 /” nie przeczytacie.



Z perspektywy czasu to wygląda prawie tak jakby się działo naraz. A nie działo się, tylko powoli zasysało i po Gombrowiczowsku upupiało w szarzyznę. No ale po kolei. Przełomowy był 2010 rok. To takie ostre cięcie na mojej biografii, taka antyokazja, która znowu gdzieś popchnęła moje dalsze życie.
Miałam w swoim życiu kilku facetów, ale sporo czasu byłam też sama. Zbyt dużo. Szczególnie doskwierało mi to we dwa dni w roku – w Walentynki i Sylwestra. W każdym z tych dni przyjmowałam inną strategię. Walentynki starałam się przeczekać, zaszyć się w domu, unikać pytań i cudzych przechwałek. A w Sylwestra starałam się zaszaleć tak, żeby nikt nie wątpił w to jak mi dobrze i nie zadawał zbędnych pytań. W ten sposób wiem jak Sylwestra obchodzi się w prawie wszystkich stolicach europejskich – moim pomysłem na niezapomniany koniec roku były niskobudżetowe wycieczki bez noclegu i jakimś cudem, prawie zawsze znajdowałam towarzystwo na takie wyjazdy. Czasami koleżankę, czasami jednak chłopaka, a czasami w autobusie poznawałam podobny przypadek życiowy do mojego.
Najdziwaczniejszy był wyjazd do Mediolanu. Od dawna byłam umówiona z koleżanką. W międzyczasie poznałam faceta, też wypadało zabrać go na Sylwestra, więc kiedy w autobusie poznałam dziewczynę, która jechała sama przygarnęłam ją do naszej trójki. Wygodniej jest podróżować w zestawach parzystych:-) Ewcia z Krakowa. Wydawała się jak z bajki. Studentka medycyny, zamożna, ładna – jak magnes działała na facetów, tyle, że... Na starszych panów. Jakiś taki przewrotny typ urody. Raz na czas dalej mam z nią kontakt. Nie umiem, wręcz boję się wyrzucać ludzi z mojego życia, ale czasami powinnam. Nawet do tych toksycznych jestem przywiązana. Taki masochistyczny pierwiastek mojej osobowości.
Ewcia siedziała z nami w autokarze pełnym ludzi jadących na Sylwestra w Mediolanie, ale ona nie po to tam jechała. Planowała zaraz po przyjeździe wsiąść w pociąg i pojechać do Neapolu i stanąć na progu domu, gdzie mieszkała ździra dla której facet jej życia, po czterech latach chodzenia i wspólnych planów, ją rzucił, kilka miesięcy wcześniej. Chciała ją „tylko” zobaczyć. Nie byłabym sobą, gdyby moja kobieca solidarność, lekko feminizująca dusza i niespełniony psycholog siedzący we mnie, gdyby te wszystkie czynniki nie kazały mi wybić jej z głowy tego pomysłu. Udało się. Sylwester był tym najlepszym w życiu. Wino z kartonu, zwiedzanie, przyjaciele na jedno posiedzenie przy kawie. A po powrocie Ewcia postanowiła odbić mi faceta. Na jej szczęście sama go rzuciłam, na jej nieszczęście nie był nią zainteresowany. Drań pojechał na Jamajkę pocieszyć się (zostałabym z nim dłużej, gdyby mnie tam zabrał).
W kolejnym roku, troszkę zrażona, postanowiłam odejść od zwyczaju i spędzić Sylwestra w klubie fitness, gdzie uczęszczałam dalej na zumbę. Prawie nikogo nie znałam i złapałam doła jak nigdy. Ale, co tam. Mężczyzna umiejący tańczyć, lekiem na całe zło... Zauważyłam taką prawidłowość w moim życiu, że na wspólne chodzenie zgadzałam się zawsze i tylko podczas tańca i to z facetami, których wcześniej tylko przelotnie znałam. Taka słabość organizmu. W ostatnią noc 2009 roku zaczęłam się spotykać z Wojtkiem, 16 grudnia 2010 roku wzięliśmy ślub.
Żeby nie było wyjątków – Wojtka znałam wcześniej i to wcale nie ze szkoły fitness, a z rzadkich spotkań rodzinnych. Był starszym bratem męża mojej siostry. Taka telenowela w realu, śmiałam się z tego, ale w duchu bałam się jak to będzie wyglądało, jak się rozstaniemy, w końcu na pewnych rodzinnych imprezach będziemy na siebie wpadać. Niepotrzebnie się martwiłam. Jak dobrze, że jeszcze w 2009 zaczęliśmy się umawiać, osoby, które nie wypytają o detale naszej znajomości, przynajmniej nie zarzucą mi, że za krótko randkowałam przed ślubem:-) Nasze pierwsze Walentynki były przełomowe - zaręczyliśmy się (ach te Sylwestry i Walentynki mojego życia...). Pojechaliśmy na baseny termalne do Popradu, było tak cudownie, że mimo że planowałam odmówić - wiedziałam, że mąż od pierwszego dnia wspólnego spotykania się, nosi się z zamiarem oświadczyn – powiedziałam tak. On nie klęczał, a ja byłam mokra jak szczur, ale jaka szczęśliwa.
No to może coś o rodzie mojego jedynego jak dotąd męża? Wojtek jest dwa lata starszy ode mnie, jego brat Sławek (mąż mojej siostry Leny) jest w moim wieku (a więc rówieśnik siostrzyczki). Męża przyjęłam nieświadomie z całym dobrobytem inwentarza, a zwłaszcza z prawdziwą perłą, Beatą, Teściową, przez duże T, oraz jej nierozłączną siostrą, Ciocią Anią. Ciocia to stara panna, żyjąca opieką nad ich matką i życiem swojej siostry, którą los obdarzył mężem Romkiem, niedoszłym księdzem oraz dwójką synów. Z mężem (bez inwentarza) zamieszkaliśmy u mnie w mieszkaniu. Wojtek pracuje jak ja w dużej korporacji, jest technikiem i zajmuje się koordynowaniem narzędzia jakościowego jakim jest FMEA (nauczyłam się na pamięć, żeby wiedzieć co mąż robi, bo ja nie mam pojęcia co to jest), a Sławek ma swój biznesik, małą firmę zajmującą się reklamą.
Plan był prosty. Mieszkamy sobie z mężem w naszym małym mieszkanku, on zajmuje się swoim hobby (gra na gitarze), a ja spinam tak budżet rodzinny, żeby co roku starczało nam na wakacje marzeń. Z planu wybiły nas dwie rzeczy. W przełomowym 2010 roku, w wypadku samochodowym zginęła prawie cała moja rodzina. Prowadził ukochany dziadek, jechała z nim babcia i ciocia Irena. Zawinił kierowca drugiego samochodu, również nie przeżył. Mama została sama w naszym nagle zbyt dużym, azbestowym domku. Drugą niespodzianką była ciąża w 2011– chciana, choć niewystarana. Życie za życie?
Dzięki temu co się stało miałam swój moment siostrzanej bliskości. Wielogodzinne rozmowy o wszystkim i niczym, wspomnienia, wspólne łzy i wspólne odłożenie kasy i wysłanie Mamy i jej koleżanki na wakacje na Majorce (koleżanka na szczęście sama sobie zapłaciła). Nigdy nie zapomnę jak siostra – ja jestem ekstrawertyczką i choleryczką, siostra wręcz przeciwnie, skryta, małomówna – zwierzyła mi się, ze przed zaśnięciem patrzy zawsze w okno, na hotel, który znajduje się naprzeciwko jej mieszkania i sprawdza ile okien dziś jest zapalonych. Myśli o tym co teraz może się tam dziać, jacy ludzie, jakie historie. Już dawno tego nie czułam, ale wtedy wiedziałam – moja krew, jesteśmy jednak podobne.
Podjęłyśmy też decyzje (oczywiście razem z naszymi mężami). Siostra w przyszłości zamieszka z teściami (którzy zresztą budowali dom, z myślą o dwóch rodzinach), a ja z mężem wprowadzimy się do mojej mamy, żeby dom się nie posypał i żebyśmy dali radę go utrzymać. Ponieważ dom rodzinny mojej mamy jest mniej wartościowy, teściowie pomogą nam go odremontować, podzielić na dwa mieszkania, a w przyszłości my nie dostaniemy nic z ich domu. Nie do końca sprawiedliwe to będzie finansowo, ale chciałam ratować mamę. Wydawało mi się, ze to co planuję jest takie szlachetne... Ale diabeł tkwi w szczególe. Niuans. Jeszcze razem nie mieszkamy, a ja już widzę jak mój troszkę dyktatorski mąż wchodzi na głowę zbyt konformistycznej mamie, a ja między młotem, a kowadłem. Ale są decyzje, od których nie ma odwrotu. Kiedyś, x kłótni temu, myślałam inaczej, teraz już wiem – trzeba było sprzedać dom (mimo sentymentów mamy), kupić jej mieszkanie z dużym balkonem, a w okolicy sobie kupić takie z jednym pokojem więcej niż teraz mamy, dla dziecka. Nie byłoby długów i konfliktów.
Początkiem 2011 roku urodziła się Zuzanna, córka siostry. Teściowa oszalała na jej punkcie, nasza mama też, ale było jeszcze za szybko po śmierci dziadków i cioci, żeby umiała się tym tak w pełni cieszyć, a przynajmniej, żeby to okazywać na zewnątrz. Powiem tak, jestem dosyć empatyczną osobą i wszystko mi mówi, że przez to siostra bardzo zbliżyła się do teściowej, a oddaliła od mamy. Zbzikowała na punkcie „najpiękniejszej na świecie” Zuzy. Jak to mawia Lena: oj, żeby tylko drugie moje dziecko było tak ładne jak pierwsze, bo będzie mu ciężko (sic!).
W tym samym roku mama zlikwidowała sklep i uznała, że czas na emeryturę, a ja zaszłam we wspomnianą już ciążę. Chciałam chłopczyka, tylko z jednego powodu. Żeby było mniej porównań z cudem natury – Zuzą. Dziewczynka jest naprawdę fajna, ale przez moją siostrę i tandem teściowa Beata, ciocia Ania nienawidzę wszelkich rozmów na jej temat. Znowu oddaliłyśmy się z Leną, tym razem jednak tylko na życzenie jej i jej męża. Przy dziecku odwoływali wszystkie spotkania, tłumacząc, że zrozumiemy jak nasz bobas się urodzi (jakoś jak się urodził, dalej żyjemy pełnią życia, po prostu uwzględniamy tego małego człowieka w naszych planach). Z Leny zrobiła się włoska mamina. Tuż po urlopie macierzyńskim zmieniła pracę, na o wiele lepiej płatną, w HR w dużym hipermarkecie, gdzie dalej zajmuje się payrollem, za to pracuje na dwie zmiany, taka polityka firmy, a jej to odpowiada. Do mamy rzadko przychodzi, za to można ją spotkać na każdej imprezie u teściów. Niby narzeka ze mną, że „od zawsze” teściowa robi ten sam zestaw dań na każdą imprezę, że nasi panowie za długo grają na gitarach w czasie, każdej imprezy, zwłaszcza, że nikt poza nimi nie umie śpiewać, niby dość ma niezastąpionych rad teściowej co do tego „jak dobra żona dyplomatką w małżeństwie jest”, a o uwagach co do wychowania dzieci lepiej nie wspominać, niby... Niby, a w praktyce, ciągnie ją do rodziny teściów jak do wyroczni.


W każdym razie, dla mnie rok 2011 upłynął pod znakiem lizania ran po śmierci bliskich, ale przede wszystkim pod znakiem ciąży. Na szczęście w tak sfeminizowanej firmie jak nasze CUS bardzo fajnie rozwinięto politykę prorodzinną. Bez przerwy ktoś jest w ciąży, na macierzyńskim, ktoś karmi, zdecydował się na wychowawczy, kogoś zatrudniono na umowie na zastępstwo itp. Coś zwłaszcza o tym ostatnim punkcie wiedziałam, ponieważ niedługo przed zajściem w ciążę poszerzono mój zakres obowiązków. Razem z szefem CUS zajmowałam się rekrutacjami do działu logistyki (jedna z koleżanek została analogicznie wytypowana do działu księgowości, a w razie urlopu, choroby, zastępowałyśmy się). Byłam przeszczekiwać – odmiana od rutyny. Ale kwiatki też niezłe były, zwłaszcza, że szef jest specyficzny. Kwintesencja przebiegłości z niego. No i zawsze mnie zetnie z nóg czymś... Śmieje się, ze powinnam napisać książkę o procesie rekrutacji z nim. Przykładowo:

- na rekrutacji na swoją asystentkę, słodkim blondynom mówił, że one mają pełnić funkcję ochroniarza, frontmana i nie puszczać na open space nikogo, żeby nie doszło do kradzieży (mamy ochronę, a jemu chodziło o to, że drzwi na open space są blokowane i to asystentka wpuszcza gości, ale wszystko można rożnie powiedzieć);
- miesiąc temu został degradowany, z szefa jeszcze jednej oddziału firmy w Polsce, na szefa tylko naszego CUS. Na rekrutacji często opowiada dłużej niż ma szansę wypowiedzieć się kandydat, szczególnie rozbudowuje wstęp, w czasie którego, w kilku słowach powinniśmy zaprezentować firmę. Tym razem, kiedy zaczął swój wstępny monolog, oświadczył że teraz w firmie jest zamieszanie i firma ma kłopoty, ale on nie chce wchodzić w szczegóły (firma ma się świetnie, ale co tam wizerunek...);
- no i ostatnia przed moim porodem rekrutacja. Nagle oznajmił kandydatce (nomen omen z firmy, która szykanuje pracowników), która kilka razy podkreślała, że dla niej najważniejszy jest szacunek dla pracowników i ludzkie traktowanie, w każdym razie oznajmił jej, że w CUS NIE MA URLOPÓW. Potem wyjaśnił, że to chodzi o to, że jest zastępowalność pracowników na czas absencji i klient nie odczuwa zaniedbania, ale nie wiem czy ktoś go jeszcze słuchał...


Sporo już tego pozapominałam, ale co tam, może kiedyś napiszę bestseller o tych rozmowach rekrutacyjnych ;-)
No i tak to wszystko się kulało do ostatniego miesiąca mojej ciąży. W dziewiątym miesiącu postanowiłam odpocząć i poszłam na chorobowe. Kręgosłup nie dawał mi spać i bałam się pomyłki w pracy. Był to mój miodowy miesiąc;-) taki tylko mój. Mąż też miał dobrze. Zawsze gotujemy razem, a w tym okresie przychodził na cieplutki obiadek do domu.
Nasz synek ma na imię Józio. Po dziadku. Ja lubię pieszczotliwie nazywać go Niunio, Niuniek. Urodził się 3 kwietnia 2012, a imieniny obchodzi 4 kwietnia. Imieniny Józefa są i 3 kwietnia, i 4 kwietnia, ale nie chcieliśmy, żeby był poszkodowany i miał o jeden wyjątkowy dla siebie dzień mniej. Moja siostra jest jego mamą chrzestną. Moja mama dzięki niemu opanowała się. Dalej wystarczy odrobina stresu i wracają trzęsące się dłonie, histeryczny głos i rozbiegany wzrok jaki towarzyszył jej po śmierci bliskich, ale jest już lepiej. Zresztą córka mojej siostry też jest jej oczkiem w głowie i działa jak doskonała terapia na babcię.
I tym sposobem jesteśmy już blisko tu i teraz. Ale jeszcze jeden rozdział o czymś całkiem innym. Taki wakacyjny przerywnik, w kolejnym wpisie...


Read more ...

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates