Wiem, że ulegam
syndromowi „chcę mieć wszystko”. Chcę być obecną i troskliwą mamą, chcę być
chwilami tylko żoną i partnerką dla męża, chcę być bliską mamie córką, dbającą
o relację najlepszą przyjaciółką, człowiekiem który się rozwija i ma swoją
pasję, a do tego jeszcze kobietą sukcesu. A czas nie z gumy. Intencje są,
motywacja i nawet umiejętności też się meldują; Jednak zwykle albo trzeba dokonać
wyboru priorytetów, albo coś robić „w tak zwanym międzyczasie” i z dewizą, że
tym razem nie perfekcyjnie, a „dość dobrze” musi wystarczyć.
Zawsze nienawidziłam
pojęcia „w międzyczasie”, bo to oznaczało dla mnie maraton, w głowie listę
spraw do załatwienia, a nie to co jest prawdziwym życiem, czyli bycie naprawdę,
tu i teraz (in time, mindfulness). Czuję jak wtedy zatracam świadomość swojego
ciała, sygnałów ostrzegawczych. ale i przyjemności czerpanej z wyostrzonych
zmysłów.
Kocham intensywność
swojego życia, ale dopiero niedawno zeszłam z 5 biegu (tak, wiem że wiele aut
ma 6 biegów, ale jestem pewna, że również wiele osób pędzi i się zatraca
jeszcze bardziej niż ja, zostawiam im więc highway,
mnie wystarczy droga szybkiego ruchu). Odpada dla mnie pierwszy bieg, podświadomie
wiem, że optymalnie dla mnie jest startować z dwójki, jak przy oblodzonej nawierzchni.
Na jedynce jest mi po prostu źle – nie umiem być sama ze sobą, bez zewnętrznych
bodźców, nie radzę sobie, zapadam się w emocjach. Ja jestem organizatorem,
takim animatorem czasu wolnego, urozmaiconego aktywnie lub biernie, ale zawsze celowo
. Może być smażing, plażing, długie spanie, spacery, ale albo obserwuję, albo
tworzę, dowiaduję się, albo smakuję. Ważne, żeby świadomie część siebie mieć zaabsorbowaną.
Wtedy nie ma paniki.
Ostatnio starannie
zwiększam wgląd w siebie. Zafundowałam sobie rozrysowanie genogramu. Takiego drzewa genealogicznego, tylko zamiast korzeni
rodowych rozpisuje się w nim 3 pokolenia wstecz relacje rodzinne (płeć, wykształcenie,
temperament, rozkład pokoleniowy, relacje między osobami, zawody, czy życiowe
dramaty jak poronienia, czy czyjaś śmierć z wiekiem, kiedy nastąpiła), im
lepiej się zna rodzinę, tym szybciej wychodzi co odwzorowujemy w swoim życiu. Mnie
pięknie się wytłumaczyła pewna moja patologiczna cecha – potrzeba bycia
lubianą. Tak wiem, każdy chce być lubiany. Ale większość dojrzałych ludzi, w
wieku 16 lat (w kulturze zachodnio europejskiej jest to wiek przejścia,
prymitywne plemiona w takich momentach życia wykonywały rytuały przejścia od
dziecka do świata dorosłych), godzi się z faktem że nie wszyscy będą nas lubić,
a ja… Mam kilka takich kobiecych pseudo przyjaźni z przeszłości. Przykład
jakiego kalibru to mój masochizm? Pewna P załatwiała mi i sobie mieszkanie na
pół roku we Włoszech, planowała dopiero w samolocie powiedzieć mi, że załatwiła
je tylko sobie. Miałam wylądować w Rzymie i pozostać na lotnisku. Całkowitym
przypadkiem od wspólnej, prawdziwej już przyjaciółki dowiedziałam się co
planuje i zadbałam o siebie. I co? Piszę do niej co roku życzenia na święta, na
które nawet nie zawsze mi odpowie. Instynkt na szczęcie broniłby mnie przed
głębszą relacją z nią, ale jak popieprzona walczę o poprawność relacji między
nami, co jest bzdurą.
No ale nie o tym
miało być. Popłynęłam, bo po raz pierwszy mam chwilę czasu i potencjał
nagromadzonych przemyśleń do opisania. Znowu jestem w drodze po samorozwój,
Lublin, 4 dni, a zaraz po powrocie zaczynamy wakacje. Więc spakować musiałam
nas z tygodniowym wyprzedzeniem, jednocześnie pakując się na delegację i na
dwudniowy pobyt dzieci („w tak zwanym międzyczasie”) u teściów, bo mąż wtedy
wyjeżdża grać koncert.
„W międzyczasie”
spędziliśmy weekend nad polskim morzem, którego nie zdążyłam opisać, ale mam
zamiar nadrobić i wysłałam opowiadanie na konkurs kryminalny Wysokich Obcasów. Opowiadanie
napisałam w dniu, kiedy mąż grał koncert w Czechach, dzieci położyłam spać i
miałam czas między 21, a 23 kiedy mąż wracał (jojczy, że palę światło w nocy –
zemsta za to, że ja jojczę, jak chce w nocy słuchać muzyki do zasypiania). Ale
to był „ten dzień”, taki w którym świetnie mi się pisze, więc ledwo nadarzałam spisać
to co samo się tworzyło w wyobraźni. Camillą Lackberg nie jestem, a szczęścia
też w konkursach nie mam, ale czułam wewnętrzne zobowiązanie napisania na ten
konkurs – WO czytają wszyscy w moim domu rodzinnym od zawsze, a do tego cały
czas marzy mi się wydanie powieści kryminalnej, więc stwierdziłam, że muszę
spróbować, zwłaszcza, że każda próba to trening warsztatu.
Do moich pasji
(podróże, powieści kryminalne biernie i aktywnie) powinnam dodać analizowanie, obserwowanie
i kolekcjonowanie ludzi. Tak wiem, nie napiszę tego w CV w pozycji hobby, bo
brzmi zbyt psychodelicznie;) chodzi oczywiście nie o ciała, a o osobowości. Zawsze
w czasie samotnych podróży poznaje ludzi w drodze, mam ten dar (chyba zwany
umiejętnością słuchania), że opowiadają mi o sobie. Choć przyznam, że często są
to tak trudne opowieści, że nie wiem jak sobie mam poradzić z tym co mi
zostawili w pamięci. Tym razem trafiło mi się jednak łagodnie.
Podróż zaczęłam
wcześnie rano od Pendolino. Cieszyłam się jak dziecko (zresztą moje dzieci
bardzo mi zazdrościły), że pierwszy raz będę miała okazję pojechać EIP. Na tak
przemawia, to że jest w nim wygodnie, jedzie się szybko, a obsługa profesjonalna,
na nie (jak dla mnie) cena i klimat businessowy. Pendolino jedzie docelowo do
Gdyni, w Warszawie peron w peron stał EIP i EIC (zwykły ekspres IC), oba do
Gdyni, w pierwszym sami szarzy businessmani, ewentualnie typy „ze świata”, z
wyglądem managerów dobrych restauracji czy trenerów zarządzania (tak samo drogi
kostium, ale do tego ekscentryczne korale). A po drugiej stronie kolorowo,
głośno, z emocjami, które dają mi pole do obserwacji, turyści, rodziny, studenci,
misz masz.
Czekając pół godziny
na przesiadkę w stolicy, usiadłam visa vi Marriottu (ciężki bagaż spowodował,
że nie miałam sił podejść pod pałac kultury, więc pałac przyszedł do mnie, cały
odbijał się w hotelu) i starałam się zgadnąć, kto z wychodzących podejdzie po
taksówkę, po tempie chodzenia, spojrzeniach, pewności (taksówki widać od razu
wychodząc z dworca, jeżeli ktoś szedł niepewnie, to zwykle oznaczało, że chce
gdzieś na nogach się dostać). Dobra jestem;)
Następnie
przesiadłam się właśnie do EIC, trasa Warszawa-Lublin. Dostałam najbardziej
nielubiane przeze mnie miejsce – 4 naprzeciwko siebie miejsca oddzielone
stolikiem, na dodatek odwrotnie do kierunku jazdy. Usiadł naprzeciwko mnie mężczyzna,
43 lat, beretka, sztruksowa marynarka, a w niej sfatygowany, zapisany notes,
który przeglądał, dopisywał coś, pewne rzeczy oznaczał kołem, inne wykreślał przekątna
kreską. Myślę dziennikarz. I ba! Wyszło potem w rozmowie, że dziennikarz,
najpierw w Warszawie studiował dziennikarstwo i równocześnie pracował, a teraz
w Irlandii kilkanaście lat mieszka. Kiedyś w czasie wykładu zrobił zdjęcia
życia do reportażu, pod salą wykładową przewróciła się furgonetka z pieniędzmi,
które dosłownie latały w powietrzu, zjechało się wojsko, a on z lotu ptaka
wszystko obserwował.
Obok niego usiadła
starsza pani. Czasami na kogoś się patrzy i myśli, że jest w tej osobie tyle
ciepła, że mogłaby być naszą babcią (choć 60+ to za młoda na moją babcię). Poczynając
od doboru kolorów – brązowe spodnie, oliwkowa bluzka i rdzawy kardigan. Zauważyłam,
że pije wodę z aloesem (ostatnio moja przełożona przynosi ją często do pracy,
bo uwielbia, więc od razu rozpoznałam) i ma bardzo ładną cerę. Obu nam zrobiło
się zimno i tak zaczęła się rozmowa, do której dołączył się dziennikarz, o
którym wcześniej pisałam.
Okazało się, że w
całej znanej jej historii rodzinnej, w każdym pokoleniu, jeden członek rodziny
miał bardzo silną alergię na chemię. Wszelką chemię. Przykładowo nie może pić
butelkowanej wody mineralnej, ponieważ butelki są destylowane, po 10 min ma w
gardle wysypkę jak kasza manna i silny katar na 3 dni. Wszędzie podróżuje z
jonizatorem, sama robi sobie posiłki bo wszystko czyści w jonizatorze przed przyrządzeniem,
a jeżeli je warzywa z działki, bez pestycydów, tylko z chemią z „powietrza” wystarczy
w odpowiedniej proporcji woda z solą i pozostawienie ich na 30 min w niej.
W czasie rozmowy
wyszło, że pani ma ogromną wiedzę na temat chemii, bilansowania posiłków i Irlandii
bo tam przeprowadziła się jej córka. Wyszło też, że to bardzo samoświadoma osoba.
Przyznała, że jak się w coś angażujemy to z reguły poglądy nam się robią coraz
skrajniejsze i ona ma tak ze zdrowym żywienie, jedyny sposób to być tego
świadomym i nie męczyć sobą innych.
Rozmowa tak się
potoczyła, że dziennikarz opowiedział o dramacie jaki go spotkał, w walce o
prawo opieki nad swoim dzieckiem. Pierwszy raz miałam ten luksus, że nie
musiałam kogoś wyciągać z marazmu – owszem troszkę poprowadziłam, dodając pojedyncze
komentarze, ale to starsza pani „zaopiekowała się sytuacją”, ja ją tylko odważyłam.
Mówiła o wglądzie w siebie, o pokoleniowym ciężarze (który z kolei otworzył temat
ojca dziennikarza, który spłodził go prawie jako rówieśnik starszej pani i był
żołnierzem AK).
I dziennikarz; i
starsza pani okazali się bardzo ciekawymi i bogatymi w przemyślenia ludźmi (moje
ulubione: ciężkie przeżycia nas nie wzmacniają, ale zmieniają perspektywę i
poziom szacunku do tego co się ma). Takie osobowości uwielbiam w mojej
kolekcji;)
P.S. Pisząc słucham
koncertu gospel, mieszkam w „tym” hotelu, gdzie jeden z pokoi prowadzi do 17
wiecznego kościoła, a budynek jest na drewnianych palach, więc przez 300 lat
lekko osiadł z kątem pochylenia w jedną stronę. Jest klimat.
Potrzeba bycia lubianym jest jedną z bardziej dołujących, ale potrzeba bycia ważnym i istotnym dla kogoś, co by nie powiedzieć przygarniętym, jest chyba jeszcze gorsza, więc nie masz jeszcze tak źle ;-) A konkurs? No cóż, garnków nigdy za wiele :-P
OdpowiedzUsuńŚwietnie piszesz, bardzo zajmująco i ciekawie. fajnie się czyta.
OdpowiedzUsuń