W
czasie studiowania nauk społecznych dużym łukiem omijałam kursy
poświęcone gerontologii oraz pedagogice czy psychologii dziecięcej.
Nie ciekawiło mnie to szczególnie, a szczepy informacji i tak były
przemycane przy okazji innych zajęć. Coś więc jednak się
dowiedziałam.
Pamiętam jak czytałam publikację na temat jedynaków
i dzieci z rodzin wielodzietnych. Ogólny wniosek był taki, że
wizja rozpuszczonego jedynaka to trochę mit miejski. Fakt, jedynacy
to dzieci „doinwestowane”, na nich skupia się cała energia
rodzicielska, co czasami oznacza przeinwestowanie. Silniej i częściej
wpaja im się zasady dzielenia się, wdzięczności, tak trochę na
wyrost. Ale nie da się uniknąć egocentryzmu (nie mulić z
egoizmem), wydaje im się, że wszystko wokół nich się kręci, to
dobre i złe. Bo jak rodzice się kłócili to z ich winy, bo jak
ktoś szeptał, żeby dziecko nie usłyszało, to o nich etc.
Dzieciaki z rodzeństwem są znacznie lepiej przystosowane
społecznie, co też oznacza, że walczą o swoje, nie czekają
biernie na miłość, ale chcą o nią zadbać i zagarnąć jak
najwięcej dla siebie. Ta postawa również ma pozytywne i negatywne strony. Oznacza związanie ze stadem ale i rywalizację w nim, a ciepłe
braterskie/siostrzane uczucia to nie zawsze prawda, czasami dopiero z
wiekiem, po wyprowadzeniu się z domu, stosunki łagodnieją, bywa też, że nigdy do tego nie dochodzi.
Ja
się zawsze śmieję, że mam coś z syndromu jedynaka – potrzebę
samotności.
Ale takiej z
wyboru.
Szczyt marzeń – mieć dom pełen bliskich ludzi, ale też swój
pokój, w którym mogłabym się zamknąć o dowolnej porze i mieć
gwarancję, że nikt nieproszony tam nie wejdzie.
Jako
nastolatka na miesiąc wyjechałam do wujka do Niemiec. Pełno
dzieci, małe mieszkanie, blisko las i ładna pogoda. Więc co
robiłam? Jak to mawiała ciotka, która nie bawiła się nigdy w
dyplomacje: wszystko fajnie, tylko dlaczego ona ucieka do lasu? Żeby
złapać oddech, poukładać tysiące myśli, które wiecznie pulsują
mi w głowie, żeby ze sobą pobyć i cieszyć się powrotem do
innych.
Od
czasu ślubu, a zwłaszcza od czasu, kiedy jestem mamą, samotność
mi nie „grozi”. Jak wyrwę dla siebie trochę czasu to albo i tak
co pięć minut synek z tatą mnie wołają, żeby mi pokazać co
wymyślili, albo chcę jak najszybciej załatwić obowiązki domowe
czy zakupy spożywcze, żeby zrobić je w luksusie spokoju, a nie
ciągłego „mama no chodź do mnie”.
Nasz
synek sporo bawi się sam. Ale to też nie jest czas dla mnie bo
nigdy nie wiem, kiedy to dobrodziejstwo nastąpi, jak długo potrwa, no i
zawsze się sprawdza: jak za długo jest cicho i grzecznie to coś
broi! :-) Dopiero teraz, od tygodnia, kiedy jest zdrowy, kiedy chodzi
do przedszkola na pełen wymiar czasu (mąż zawozi go przed pracą i
odbiera po, czyli 06:30-15:30 i paradoksalnie: skończył się poranny płacz za rodzicami, świetnie sobie radzi, oby tak dalej, choć pewnie po weekendzie znowu będzie "trudny poniedziałek";-), po raz pierwszy znowu odkryłam czas
dla siebie i to nie taki krótki, kradziony! Chwilo trwaj!
Poniżej
zdjęcia z „mojego dnia”, herbatka, książka, mój ogród.
Napisałam do przyjaciółki jak mi dobrze, ale od czego są
przyjaciele? Od kubła zimnej wody. Odpisała, że w pierwszym
odruchu to chciała się ze mną zamienić (właśnie ma chorą córę,
synka i jeszcze ona złapała zapalenie migdałek od nich), ale potem
przypomniała sobie, że ona jest już z drugim dzieckiem po porodzie
i jeszcze koszmarniejszym dla niej karmieniu piersią, więc jednak mi nie
zazdrości. Fanki laktacji nie wspominają o bólu nawału mleka, o
tym jak hartuje się sutki, co i tak zwykle nie pomaga i o
wschodnioeuropejskiej modzie na restrykcyjną dietę karmiącej:
gotowany kurczak i marchewka, żeby dziecko kolek nie miało, jak się
przetrwa pierwszy okres, to później się zbiera bonusy z karmienia
mlekiem matki (i zdrowe to, i pakować nie trzeba, wspomaga
metabolizm mamy i jej powrót do formy, a do tego jaka oszczędność!),
ale początek to dla wielu większy horror niż sam poród (3 tygodnie vs 1 dzień). Przemilcza się też fakt jak karmienie wpływa na sprawy łóżkowe, no bywa zabawnie, ale dyskretnie w naszym pruderyjnym kraju, zamilknę ;-)
No nie taka samotnia - nasza labradorka jest jak dziecko, MUSI być w centrum uwagi, więc kiedy czytałam na ławce koło naszego małego stawiku, ona się w nim ostentacyjnie wykąpała, otrzepała przy mnie jakbym samą kąpiel przegapiła, potem próbowała zjeść moją książkę, bo to nie na nią mój wzrok powinien być skierowany. Ostatecznie skapitulowała i klocek położył się na moich stopach.
Wow nieźle długo twój synek siedzi w p-kolu! Podziwiam, że daje rade i nie placze tyle godzin. Zazdroszcze, bo mój jest tylko od 8,0 do 13,0 i sama go zaprowadzam i odbieram, wiec nie mam zbyt wiele czasu dla siebie :-(
OdpowiedzUsuńIneska, Józek płacze rano jak go zostawiamy po tym jak ma przerwy w chodzeniu do p-kola, potem jakby wciąga się i paradoksalnie ma więcej pochwał za zachowanie odkąd zostaje dłużej. Pierwsze dwa tygodnie chodził między 8:00-12:30, coś załatwisz i zero czasu zostaje dla siebie. Mąż zaczął go wozić przed i po pracy bo nie chcemy mu zrobić rewolucji jak pojawi się Zosia (początek listopada).
UsuńJedynaczką będąc, potrzebę samotności rozumiem doskonale, bo mam ją rozwiniętą do przesady (zdaniem niektórych). To jest po prostu potrzebne człowiekowi, zdrowe dawki samotności służą higienie psychicznej. Do egocentryzmu się przyznaję, dzielić się niby potrafię, ale jeśli mogę nie, to wolę nie - niemniej ogólnie uważam, że trochę ten syndrom jest naciągany. Zresztą największym egoistą i najbardziej skupionym na sobie człowiekiem, jakiego w życiu poznałam, był osobnik urodzony w rodzinie wielodzietnej, i to bardzo wielodzietnej :)
OdpowiedzUsuńBardzo trafne określenie "higiena psychiczna", podpisuję się :-) Ja uwielbiam takie teorie, ale wszystkie są uogólnieniami i jak to statystyka - opisują populację, nigdy konkretną jednostkę, bo wtedy wszystko robi się bardziej złożone.
Usuńja jedynaczkę nie jestem ale lubią raz na jakiś czas pobyć sama ze sobą...tak już mam ;)
OdpowiedzUsuńZwłaszcza jak ma się dom pełen dzieciaków i zwierzaków, sama cisza staje się dobrem luksusowym :-) Choć oczywiście nie o ciszę w otoczeniu, a o wewnętrzne wyciszenie chodzi, żeby sobie wszystko poukładać. Wydaje mi się, że jest też tak, że osoby, które piszą cenią sobie chwile na złapanie dystansu, przyjrzenie się otoczeniu, zgrabniej wtedy można opisać rzeczywistość.
Usuń