Deptak i lotnisko w Bielsku-Białej, nasze częste miejsce spacerów - bardzo atrakcyjne dla dzieci (lotnisko = samoloty, modele samolotów, latawce, a obok mini zoo ze strusiami, wielbłądami, konie etc. do tego rowery, rolki, inne dzieci i dużo psiaków)
Poranki
i wieczory przypominają już o jesieni, ale w dzień, w promieniach
słońca można się jeszcze zapomnieć. Uwielbiam spacery – to
często u nas takie małe wycieczki, prawie zawsze gdzieś podjeżdżamy
autem i dopiero tam idziemy na spacer, stosunkowo rzadko zdarza mi
się dreptać w okolicy domu, mimo że jest piękna. Wtedy jakoś tak
nie wypoczywam, nie wracam aż tak zregenerowana. Dzisiaj mini wycieczka na lotnisko (zdj.). Piechur ze mnie
wytrawny ale równinny, po płaskim mogę iść godzinami. Kiedyś, w
czasach szkoły chodziłam też po górach, to ma dużo uroku, może
kiedyś uda się do tego wrócić, zwłaszcza, że koło Beskidów
mieszkamy. Kanapki nigdzie tak dobrze nie smakują jak na zdobytym
szczycie :-)
Mija właśnie pierwszy rok, od czasów, kiedy miałam z 5 lat, w którym nie odwiedziłam Zakopanego. Jest na tyle blisko od nas, że jak nie na kilka dni, to przynajmniej na jeden dzień w roku tam jeździliśmy. Stałą, widokową trasą, jak już Wam pisałam, od Jeziora Żywieckiego, przez Zawoję, z przystankiem na drożdżówki w Jabłonce itd. Potem zaliczaliśmy jakąś dolinkę, po południu obiadokolacja na Krupówkach i z zachodem słońca droga powrotna do domu. Miss this.
Mija właśnie pierwszy rok, od czasów, kiedy miałam z 5 lat, w którym nie odwiedziłam Zakopanego. Jest na tyle blisko od nas, że jak nie na kilka dni, to przynajmniej na jeden dzień w roku tam jeździliśmy. Stałą, widokową trasą, jak już Wam pisałam, od Jeziora Żywieckiego, przez Zawoję, z przystankiem na drożdżówki w Jabłonce itd. Potem zaliczaliśmy jakąś dolinkę, po południu obiadokolacja na Krupówkach i z zachodem słońca droga powrotna do domu. Miss this.
Będzie
mi też brakowało dzikiego wina, które oplatało ozdobne belki na
naszym tarasie. Jesienią stawało się najpiękniejsze – czerwone
liście były jak z baśni. Belki spróchniały, ale były takie
urocze, że nie mieliśmy sumienia ich ruszać. W zeszłym tygodniu
kos z impetem w nie uderzył, a potem odbił się o nasze okno
(niestety będzie trzeba zainwestować w firany bo ptaki wpadają nam
na okna) i dokonał żywota. Jednak jego uderzenie wystarczyło do
tego by jedna z belek częściowo się posypała. Nie chcielibyśmy,
żeby nam na głowę spadły, kiedy będziemy popijać kawę na
tarasie, więc musieliśmy je zlikwidować (od tamtej pory do puli
zabaw synka doszła zabawa w drwala).
Na
tym zakończę wpis, wrażeniem spokoju, flow
dnia codziennego w delikatnych promieniach słońca. To oczywiście
wycinek rzeczywistości, druga para kaloszy to problemy z przyłączem
drogi miejskiej (częściowo musimy doprowadzić ją przez niedawno
wyremontowaną z funduszy UE drogę, co oznacza, że jest ona na
gwarancji i nasz wykonawca przyłącza musi dostać dodatkowe
pozwolenia na przejście przez ten fragment, a prace na drodze może
tylko wykonać firma, która drogę robiła, wykonawca ma to więc w
dupie i już drugi nam się wycofuje z pracy) i klika innych
„załatwień”, wśród których są dodatkowe badania synka (po
zatruciu w Bułgarii nie toleruje nic mlecznego ale też odpadają
rzeczy tłuste i „dodatki”, które są nie do przewidzenia, jedno
zje i jest ok – np. orzechy - a drugie – np. pół małej
łyżeczki makowca - powoduje wymioty). Se la vi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz