Ten
wpis będzie inny – w poprzednich „rozdziałach” opowiadałam
Wam, o tym co ukształtowało moje obecne życie. Następny wpis
będzie już takim klasycznym blogiem. Planuje w nim umieścić sporo
dygresji, ale wszystko będzie na tle dnia codziennego (mam nadzieję,
że będzie o czym pisać). A dzisiaj, tak troszkę ni z gruszki, ni
z pietruszki pozwolę sobie na coś innego. Na takie wspomnienie z
wakacji. W końcu przed nami jesienny październik. I przynajmniej ja
już bardzo tęsknię do lata...
Miałam
napisać opowiadanie do firmowej gazetki, założenie której jest
moim nowym celem po powrocie do pracy. Wymyśliłam sobie, za wstępną
zgodą szefa, że napiszę artykuł opowiadanie o moich ostatnich
wakacjach. No ale spotkało się to z takim oporem rodziny, która
nazwała ten fakt ekshibicjonizmem i wykorzystywaniem męża i
dziecka, że dziękuję Bogu, że nie wiedzą o tym blogu (mąż
pewnie wie, bo mamy wspólny komputer domowy, ale na razie nic nie
mówi). No więc poniżej moje opowiadanie:
Mały
Podróżnik Józio – Premiera w Chorwacji
A miało być po Bożemu, polskie morze, jod i wszystko takie proste, nikt by nie komentował, a Babcia Beatka, byłaby taka szczęśliwa. Tyle tylko, że rodzice Józia cierpią na takiego bakcyla co powoduje, że ich nosi troszkę po świecie i każe na prawo i lewo przeliczać wszystkie oszczędności i zastanawiać się co się da za nie zorganizować. No i jeszcze ta biedna Babcia Beatka, która w czasie wykładu pt. jak to dla małego dziecka ryzykowanie jest podróżować, powiedziała to magiczne zdanie, które rodziców Józia przekonało do tej i tak skromnej wyprawy: „Dziecku należy się przyglądać indywidualnie, a nie ślepo kierować się wczytaną poradą, że zwłaszcza od czwartego miesiąca życia bezpiecznie jest z malcami zwiedzać świat”.
No
więc tak poprzyglądaliśmy się Józiowi – rośnie jak na
drożdżach, wszerz i wzdłuż, uwielbia jeździć w samochodzie i
generalnie nie lubi siedzenia w domu, bo od maleńkości na
koncertach, w kawiarniach, czy u tysiąca cioć i wujków bywał. Tak
jak Chorwacja nie jest ekstremalną destynacją, tak i my nie
jesteśmy szalonymi rodzicami. Czasami nawet myślę, że moglibyśmy
mieć o wiele więcej spontaniczności i odwagi (i funduszy...
ach...). No ale mamy tego ile mamy i to nam starczyło na
zaplanowanie pierwszych wakacji Józia w okolicy Trogiru, a dokładnie
w miasteczku Okrug Gornij na wyspie Ciovo.
Jeszcze
przed wyjazdem przy okazji badania bioderek i szczepienia okresowego
podpytaliśmy lekarzy jak się przygotować. Dzidziuś nie może się
odwodnić. Dwa najłatwiejsze sposoby, na sprawdzenie czy wszystko
jest dobrze, to po pierwsze upewniamy się, że ciemiączko jest
wypukłe na główce, a nie zapadnięte, a po drugie sprawdzamy czy
skóra jest elastyczna – lekko ściskamy grubszy kawałek ciałka,
np. na ramieniu i jak ładnie wraca na miejsce, to znaczy, że
wszystko jest dobrze. Z innych porad – poza apteczką taką jaka
jest w samochodzie potrzebujemy wg naszych lekarzy, Panadol w syropie
na potencjalną gorączkę oraz maść w razie ukąszenia przez
jakieś owady. Lekarz dodatkowo pocieszył nas, że nie musimy się
obawiać przejazdu przez góry w Chorwacji bo dopiero powyżej 2000 m
npm dziecko zaczyna czuć dyskomfort. Dodatkowo musieliśmy
zaopatrzyć się w krem z filtrem 50 oraz galony wody. Nasz malec je
mleko modyfikowane, więc najbezpieczniej zabrać z Polski wodę do
wyrabiania jedzonka, żeby uniknąć ryzyka zarażenia amebą. Do
tego troszkę zdrowego rozsądku, no i trzymać kciuki, żeby akurat
nie zaczął ząbkować.
Pozwoliliśmy
sobie na jedną ekstrawagancję każdy – ja zabrałam ze sobą 5
kryminałów, a Wojtek gitarę. Poza tym mieliśmy wszystkie swoje
rzeczy spakowane w dwa malutkie plecaki. Cała reszta to sprzęt i
rzeczy dla naszego niespełna pięciomiesięcznego synka, a samochód
typu combi załadowany był po brzegi, kiedy opuszczaliśmy Polskę.
Na pierwsze wakacje Józia ruszyliśmy w dwa samochody – w jednym
jechaliśmy my, a w moja siostra ze swoim mężem i półtoraroczną
córeczką. Podróż rozpoczęliśmy o 20, a zakończyliśmy około
15 – przerwy i postoje nastawione były trochę pod potrzeby
kierowców, a troszkę pod karmienie i relaks dla dzieciaczków. Żaby
zaoszczędzić na opłatach za autostrady jechaliśmy przez Słowację
i Węgry do Chorwacji. Od początku drogi do godziny 11 synek nam
spał, z dwiema przerwami na wypicie butli mleka „na śpiocha” o
4:30 i 9 rano. Potem do końca podróży jeszcze raz jadł, sporo się
bawił grzechotkami i gryzakiem i troszkę drzemał. Zapłakał raz –
na drodze, na końcu której znajdował się nasz apartament, była
ona tak wąska i powywijana, jak tylko w starych południowych
miasteczkach bywa, więc mąż musiał jechać z minimalną
prędkością, co obudziło już bardzo głodnego bobasa.
Na
miejscu czekała na nas miła niespodzianka. Po pierwsze nasz
niskobudżetowy apartamencik, składający się z sypialni z aneksem
kuchennym i maleńkiej łazienki zmieścił łóżeczko polowe Józia!
A po drugie właściciele budynku, w którym zamieszkaliśmy okazali
się przemiłym starszym małżeństwem. Mówi się, że dzieciaczki
otwierają serca ludzi i podróże z nimi, wbrew pozorom są
łatwiejsze. Coś w tym chyba jest bo poza ciepłymi słowami dla
naszej pociechy, dostaliśmy od gospodarzy ich prywatny numer
telefonu „na wszelki wypadek”, koszyk fig i pozwolenie na
zrywanie tych co właśnie dojrzewają na drzewie koło naszego
tarasu, wtyczkę antykomarową do kontaktu i tysiąc pytań „jak
nam mogą pomóc”.
Największe
utrudnienie w czasie naszej wyprawy wynikało z upalnej pogody –
moja siostra miała nienaruszalny termin urlopu od 1 sierpnia i chcąc
jechać razem musieliśmy się dostosować. Pogoda troszkę narzuciła
nam rytm dnia i ograniczyła liczbę wycieczek. Nasze maleństwo
idzie najchętniej spać o 21, po kąpieli i jedzonku, a budzi się
punktualnie o 8 rano. Nasz sposób życia nawet w Polsce rzadko kiedy
sprowadzał nas do domu o tej porze, a zwłaszcza w czasie wakacji
wracaliśmy zwykle przed północą na wieczorne rytuały. Nie
zmieniała to faktu, że Józio budził się o 8 na karmienie, a po
wypiciu mleczka kładliśmy zwykle go do naszego łóżka z ukochaną
maskotką, żółwiem Klemensem, opowiadaliśmy sobie, bawił się
stópkami, troszkę ćwiczył siadanie (to nowa umiejętność, tuż
przed wyjazdem nabyta) i... cała nasza trójka zapadała w drzemkę
zamiast ruszyć się na plażę i wrócić w największy upał, no
ale wakacyjne błogie lenistwo odebrało nam zdolność
samodyscypliny.
Po
godzinie dziesiątej nasz mały apartamencik zaczynał pachnieć
świeżo zaparzoną kawą w kafetierce, otwieraliśmy drzwi na
tarasik otoczony figowcami. Miejscowe, liczne koty kwitowały ten
fakt leniwym podniesieniem główek i dalszą drzemką pod naszym
samochodem, który dawał im błogosławiony cień, a cykady,
nieprzerwanie dawały swój koncert. Po śniadaniu wybieraliśmy się
na plażę. W pierwszych dniach, w celu aklimatyzacji rozkładaliśmy
się w kojącym cieniu lasku sosn pinii ciągnącego się wzdłuż
kamienistej plaży, a po dwóch, trzech dniach rozbijaliśmy namiocik
plażowy przy samym brzegu morza. Pod namiocik lądował koc i
wypinana z wózka gondola dla dziecka do spania. Mały machał
grzechotką, biegał w miejscu i z zachwytem przyglądał się innym
dzieciom na plaży – ruchliwe, kolorowe, idealne do obserwacji. Pił
ukochane mleczko, herbatkę z kopru włoskiego oraz jadł „pierwsze
zupki” ze słoiczka. A co najważniejsze, obok siebie stale miał
szczęśliwych rodziców. Dla ochłody kilka razy dziennie braliśmy
go do morza, bardzo mu się to podobało i chciał więcej. Wymuszał
też pomoc w ćwiczeniu siadania, bo jeszcze musiał się czegoś
złapać, żeby samodzielnie usiąść, ale poza tym dużo spał, bo
przecież nie ma jak sjesta na świeżym powietrzu :-)
Przed
18 schodziliśmy z plaży na późny obiad, a godzinę później,
kiedy temperatura stawała się z upału przyjemnym ciepełkiem,
ruszaliśmy na spacer albo do rodziny siostry mieszkającej w drugiej
części miejscowości Okrug Gornij na owoce i winko albo do Trogiru.
Trzeciego dnia pobytu zapakowaliśmy Józia w nosidełko i ruszyliśmy
z domu do starego miasta w Trogirze. Powolny spacer z przerwą na
pyszne lody na starówce zajął nam 4 godziny. Byłby to idealny
punkt docelowy spacerów, gdyby nie fakt, że ruchliwa droga, którą
trzeba iść, nie ma chodników, nawet nie ma w sporej części
pobocza, więc to żadna przyjemność nią iść, dlatego przy
kolejnych wyprawach albo podjeżdżaliśmy samochodem w okolice
trogirskiego portu, gdzie odkryliśmy fajny, pusty parking, albo
dojeżdżaliśmy taksówką wodną (tym sposobem Józio płynął
pierwszy raz statkiem).
Trogir
nas oczarował – wąskie uliczki na szerokość ramion, w części
zamienione w ogródki restauracyjne, a w części w bazary kolorowych
pamiątek, a wszystko otulone bajeczną mariną z niezmiennie cudnym,
chorwackim zestawem barw – błękit morza podkreślony białymi
skałami na wybrzeżu oraz kontrastującym kolorem soczystej zieleni
sosny pinii. Jestem w Chorwacji czwarty raz i za każdym razem
zakochuję się w niej na nowo (co nie zmienia faktu, że w
przyszłym roku pewnie będziemy szukać nowych miejsc do odkrycia w
czasie wakacji). Trogir leży w środkowej Dalmacji, a jego starówka
od 1997 roku wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO,
założony został w III wieku p.n.e., a najsłynniejsze zabytki
pochodzą z XV, XVI wieku. Połączony jest mostem z wyspą Ciovo już
od XV wieku. Sama wyspa również posiada swoje zabytki, ale znana
jest przede wszystkim z malowniczych zatok Morza Adriatyckiego i
czterech turystycznych miejscowości, w tym naszego Okrug Gornji.
Przyznać
trzeba jednak, że wyspa posiadała pewne znaczące wady – spora
część domów była zaniedbana. Widać było, że wszystkie domy są
podzielone na apartamenty i mieszkańcy świadczą usługi
turystyczne, a z roku na rok ze zdobytych pieniędzy rozbudowują
swoje domy i zarazem upiększając je, ale to w ostatniej kolejności.
Nawet nasz apartament w środku schludny, dopieszczony, wyposażony
we wszystko o czym można zamarzyć (moskitiery, suszarka, nożyczki,
zestaw do szycia, klimatyzacja, lodówka, czajnik etc.), na zewnątrz
częściowo tylko otynkowany, z wystającymi prętami do dalszej
rozbudowy. Brakowało też miejsc parkingowych, a samochody tłoczyły
się na mikroprzestrzeni wyznaczonej dla nich przy każdym budynku.
Jednak największą wadą był wspomniany już brak chodników, a
nawet poboczy, którymi można by było spokojnie spacerować
zwłaszcza z wózkiem. Centrum Okrug Gornij znajdował się między
kościołem katolickim, a portem. Tam też była krótka promenada,
natomiast pozostałą, większą część miejscowości, wzdłuż
wybrzeża otaczała dzika ścieżka, częściowo zagospodarowana
przez poszczególnych właścicieli droższych pensjonatów
usytuowanych wzdłuż linii brzegowej, niestety nie była ona
oświetlona, tak więc część turystów nosiła ze sobą
latareczki, żeby np. nie złamać sobie buta na kamieniu jak mnie
się to niestety zdarzyło. Ale w sumie lepiej, że but, a nie noga
mi się złamała ;-)
Byliśmy
10 pełnych dni w Chorwacji. W międzyczasie spędziliśmy dwa dni na
zwiedzaniu - pierwszy, rozpoczął się w Omiś, gdzie Wojtek był na
raftingu, a zakończył w Makarskiej na pistacjowych lodach, a drugi,
chyba zresztą najcudowniejszy dzień w czasie całego pobytu był w
PN Krka.
Rafting
miał się rozpocząć o godzinie 9 rano, więc wstaliśmy przed 6,
Józia śpiącego wpakowaliśmy do samochodu, tak, że o 8, kiedy się
obudził na śniadanko, byliśmy już na miejscu. A na miejscu...
mała masakra. Parking pod skałą zagospodarowaną do wspinaczki
(przy okazji brawo polskie babeczki, które się tam wspinały!),
żadnego WC, nawet miejsca na załatwienie tej intymnej kwestii w
dyskretny sposób, żadnej ścieżki, zeby przejść się z Józiem
bo po drugiej stronie parkingu ruchliwa droga zaczynająca się i
kończąca tunelem, a za nią rzeka. Na szczęście, kiedy przyjechał
przewodnik grupy, do której zapisał się mój mąż, okazało się,
że prawdziwe miejsce startowe jest 5 kilometrów dalej, koło
przepięknej starej restauracji z kamiennymi murami, zielonymi
okiennicami, zegarem słonecznym i parkiem okalającym budynek. Tak
więc szczęśliwa z synkiem ulokowałam się na jednej z ławek koło
rzeki i nawet nie wiem kiedy minęły cztery godziny spływu. Miałam
już okazję uczestniczyć w raftingu w Turcji, więc z braku
możliwości płynięcia z dzieckiem (od 7 do 77 roku życia można
korzystać z tej atrakcji), tym razem frajda spływu należała się
mężowi. Oczywiście dla faceta rzeka Cetina okazała się za
łagodna, żeby podnieść poziom adrenaliny we krwi, ale skakanie ze
skał do wody, pływanie wśród tysiąca rybek i sama bliskość
natury i tak były dużą przyjemnością.
Ponieważ
spływ zaczyna się w mieście Omiś od którego już bardzo blisko
jest do Makarskiej, postanowiliśmy pozwolić sobie na tę
przyjemność i przejechać się serpentynami drug wybudowanych na
malowniczych, aczkolwiek surowych górach wzdłuż Riwiery
Makarskiej. Przejażdżka z rajskim widokiem na turystyczne
miasteczka domków z czerwonymi dachami, błękit morza poprzecinany
smugą piany jaką wzburzały motorówki i skutery wodne na tafli
wody oraz piękne chorwackie wyspy - bezcenne. A punkt docelowy –
Makarska, również jest prawdziwą przyjemnością dla zmysłów, od
przepięknego widoku zadbanych domków i wypielęgnowanego deptaku z
linią bujnych palm, po bogactwo kawiarni i restauracji, z których
unosił się wyborny aromat potraw, a w ogrodach co lepszych lokali
specjalne nawilżacze powietrza chłodziły gości kojącą bryzą i
chłodnym powietrzem.
Druga
wycieczka była do Parku Narodowym Krka. Rzeka Krka płynie od Gór
Dynarskich po Adriatyk. Wejścia do parku są dwa - w Skulidinie i
Lozovacu. My wybraliśmy to drugie. Zszokowało nas jak dobrze
przygotowana jest infrastruktura parku, na bardzo wysokim poziomie
informacja i zaplecze turystyczne. Z dużego parkingu gości zawożą
busy do punktu, z którego zaczynają się ścieżki przygotowane do
zwiedzania. My ze względu na niemowlę zostaliśmy wpuszczeni
samochodem do parku, dzięki czemu całą trasę przeszliśmy dwa
raz, raz wygodnie dla Józia z wózkiem, a drugi raz z nosidełkiem,
tak, żeby zobaczyć wszystkie boczne ścieżki i odnogi od głównego
traktu. Józio był przeszczęśliwy - non stop rodzice koło niego,
drewniana kładka nad rozlewiskiem rzeki wiła się w cieniu drzew,
które nasz malec uwielbia obserwować, dzięki temu upały nie
zrobiły na nim żadnego wrażenia, a za to w cykających drzewach
się zakochał :-) Szczególnie urzekło nas pierwsze przejście,
przed całą masą turystyczną, która jak lawina ruszyła po
godzinie dziewiątej. Wtedy, przepychając się przez procesję,
trudniej już było odczuć magię natury. Po powrocie do apartamentu
w Okrug Gornij jeszcze zdążyliśmy iść nad morze, a wieczorem ten
cudowny dzień zakończyliśmy lekkim winkiem na naszym tarasie,
rogalikami z czekoladą z miejscowej piekarni i towarzystwem rodziny.
Ten
niezapomniany dzień miał tylko jedną małą skazę – zepsuł nam
się alarm w samochodzie. Autko nam się zbuntowało i oznajmiło
wyciem syreny, że ma dość upałów, tak więc w okrasie fanfarów
wracaliśmy naszym Fordem albinosem, na szczęście miejscowa policja
nas nie zatrzymała.
Nasz
Józio doskonale zniósł cały pobyt i drogę powrotną. Zresztą
niedługo po przyjeździe, w ramach ostatniego akcentu kończącego
wakacje, wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę do Szczawnicy i
Zakopanego, tak więc nasz ukochany synek poznał cały przekrój
opcji jakie można wybrać na wakacje. Szkoda, że nie będzie
pamiętał licznych, większych i mniejszych wypraw jakie odbył już
z rodzicami, ale z drugiej strony to, że był szczęśliwy – a
było to zawsze widać – z całą pewnością jakoś go ukształtuje
i pozytywnie wpłynie na tego małego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz