/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

piątek, 7 września 2012

Wspomnienie z wakacji :-)

Ten wpis będzie inny – w poprzednich „rozdziałach” opowiadałam Wam, o tym co ukształtowało moje obecne życie. Następny wpis będzie już takim klasycznym blogiem. Planuje w nim umieścić sporo dygresji, ale wszystko będzie na tle dnia codziennego (mam nadzieję, że będzie o czym pisać). A dzisiaj, tak troszkę ni z gruszki, ni z pietruszki pozwolę sobie na coś innego. Na takie wspomnienie z wakacji. W końcu przed nami jesienny październik. I przynajmniej ja już bardzo tęsknię do lata...
Miałam napisać opowiadanie do firmowej gazetki, założenie której jest moim nowym celem po powrocie do pracy. Wymyśliłam sobie, za wstępną zgodą szefa, że napiszę artykuł opowiadanie o moich ostatnich wakacjach. No ale spotkało się to z takim oporem rodziny, która nazwała ten fakt ekshibicjonizmem i wykorzystywaniem męża i dziecka, że dziękuję Bogu, że nie wiedzą o tym blogu (mąż pewnie wie, bo mamy wspólny komputer domowy, ale na razie nic nie mówi). No więc poniżej moje opowiadanie:

Mały Podróżnik Józio – Premiera w Chorwacji



A miało być po Bożemu, polskie morze, jod i wszystko takie proste, nikt by nie komentował, a Babcia Beatka, byłaby taka szczęśliwa. Tyle tylko, że rodzice Józia cierpią na takiego bakcyla co powoduje, że ich nosi troszkę po świecie i każe na prawo i lewo przeliczać wszystkie oszczędności i zastanawiać się co się da za nie zorganizować. No i jeszcze ta biedna Babcia Beatka, która w czasie wykładu pt. jak to dla małego dziecka ryzykowanie jest podróżować, powiedziała to magiczne zdanie, które rodziców Józia przekonało do tej i tak skromnej wyprawy: „Dziecku należy się przyglądać indywidualnie, a nie ślepo kierować się wczytaną poradą, że zwłaszcza od czwartego miesiąca życia bezpiecznie jest z malcami zwiedzać świat”.
No więc tak poprzyglądaliśmy się Józiowi – rośnie jak na drożdżach, wszerz i wzdłuż, uwielbia jeździć w samochodzie i generalnie nie lubi siedzenia w domu, bo od maleńkości na koncertach, w kawiarniach, czy u tysiąca cioć i wujków bywał. Tak jak Chorwacja nie jest ekstremalną destynacją, tak i my nie jesteśmy szalonymi rodzicami. Czasami nawet myślę, że moglibyśmy mieć o wiele więcej spontaniczności i odwagi (i funduszy... ach...). No ale mamy tego ile mamy i to nam starczyło na zaplanowanie pierwszych wakacji Józia w okolicy Trogiru, a dokładnie w miasteczku Okrug Gornij na wyspie Ciovo.
Jeszcze przed wyjazdem przy okazji badania bioderek i szczepienia okresowego podpytaliśmy lekarzy jak się przygotować. Dzidziuś nie może się odwodnić. Dwa najłatwiejsze sposoby, na sprawdzenie czy wszystko jest dobrze, to po pierwsze upewniamy się, że ciemiączko jest wypukłe na główce, a nie zapadnięte, a po drugie sprawdzamy czy skóra jest elastyczna – lekko ściskamy grubszy kawałek ciałka, np. na ramieniu i jak ładnie wraca na miejsce, to znaczy, że wszystko jest dobrze. Z innych porad – poza apteczką taką jaka jest w samochodzie potrzebujemy wg naszych lekarzy, Panadol w syropie na potencjalną gorączkę oraz maść w razie ukąszenia przez jakieś owady. Lekarz dodatkowo pocieszył nas, że nie musimy się obawiać przejazdu przez góry w Chorwacji bo dopiero powyżej 2000 m npm dziecko zaczyna czuć dyskomfort. Dodatkowo musieliśmy zaopatrzyć się w krem z filtrem 50 oraz galony wody. Nasz malec je mleko modyfikowane, więc najbezpieczniej zabrać z Polski wodę do wyrabiania jedzonka, żeby uniknąć ryzyka zarażenia amebą. Do tego troszkę zdrowego rozsądku, no i trzymać kciuki, żeby akurat nie zaczął ząbkować.

Pozwoliliśmy sobie na jedną ekstrawagancję każdy – ja zabrałam ze sobą 5 kryminałów, a Wojtek gitarę. Poza tym mieliśmy wszystkie swoje rzeczy spakowane w dwa malutkie plecaki. Cała reszta to sprzęt i rzeczy dla naszego niespełna pięciomiesięcznego synka, a samochód typu combi załadowany był po brzegi, kiedy opuszczaliśmy Polskę. Na pierwsze wakacje Józia ruszyliśmy w dwa samochody – w jednym jechaliśmy my, a w moja siostra ze swoim mężem i półtoraroczną córeczką. Podróż rozpoczęliśmy o 20, a zakończyliśmy około 15 – przerwy i postoje nastawione były trochę pod potrzeby kierowców, a troszkę pod karmienie i relaks dla dzieciaczków. Żaby zaoszczędzić na opłatach za autostrady jechaliśmy przez Słowację i Węgry do Chorwacji. Od początku drogi do godziny 11 synek nam spał, z dwiema przerwami na wypicie butli mleka „na śpiocha” o 4:30 i 9 rano. Potem do końca podróży jeszcze raz jadł, sporo się bawił grzechotkami i gryzakiem i troszkę drzemał. Zapłakał raz – na drodze, na końcu której znajdował się nasz apartament, była ona tak wąska i powywijana, jak tylko w starych południowych miasteczkach bywa, więc mąż musiał jechać z minimalną prędkością, co obudziło już bardzo głodnego bobasa.
Na miejscu czekała na nas miła niespodzianka. Po pierwsze nasz niskobudżetowy apartamencik, składający się z sypialni z aneksem kuchennym i maleńkiej łazienki zmieścił łóżeczko polowe Józia! A po drugie właściciele budynku, w którym zamieszkaliśmy okazali się przemiłym starszym małżeństwem. Mówi się, że dzieciaczki otwierają serca ludzi i podróże z nimi, wbrew pozorom są łatwiejsze. Coś w tym chyba jest bo poza ciepłymi słowami dla naszej pociechy, dostaliśmy od gospodarzy ich prywatny numer telefonu „na wszelki wypadek”, koszyk fig i pozwolenie na zrywanie tych co właśnie dojrzewają na drzewie koło naszego tarasu, wtyczkę antykomarową do kontaktu i tysiąc pytań „jak nam mogą pomóc”.
Największe utrudnienie w czasie naszej wyprawy wynikało z upalnej pogody – moja siostra miała nienaruszalny termin urlopu od 1 sierpnia i chcąc jechać razem musieliśmy się dostosować. Pogoda troszkę narzuciła nam rytm dnia i ograniczyła liczbę wycieczek. Nasze maleństwo idzie najchętniej spać o 21, po kąpieli i jedzonku, a budzi się punktualnie o 8 rano. Nasz sposób życia nawet w Polsce rzadko kiedy sprowadzał nas do domu o tej porze, a zwłaszcza w czasie wakacji wracaliśmy zwykle przed północą na wieczorne rytuały. Nie zmieniała to faktu, że Józio budził się o 8 na karmienie, a po wypiciu mleczka kładliśmy zwykle go do naszego łóżka z ukochaną maskotką, żółwiem Klemensem, opowiadaliśmy sobie, bawił się stópkami, troszkę ćwiczył siadanie (to nowa umiejętność, tuż przed wyjazdem nabyta) i... cała nasza trójka zapadała w drzemkę zamiast ruszyć się na plażę i wrócić w największy upał, no ale wakacyjne błogie lenistwo odebrało nam zdolność samodyscypliny.
Po godzinie dziesiątej nasz mały apartamencik zaczynał pachnieć świeżo zaparzoną kawą w kafetierce, otwieraliśmy drzwi na tarasik otoczony figowcami. Miejscowe, liczne koty kwitowały ten fakt leniwym podniesieniem główek i dalszą drzemką pod naszym samochodem, który dawał im błogosławiony cień, a cykady, nieprzerwanie dawały swój koncert. Po śniadaniu wybieraliśmy się na plażę. W pierwszych dniach, w celu aklimatyzacji rozkładaliśmy się w kojącym cieniu lasku sosn pinii ciągnącego się wzdłuż kamienistej plaży, a po dwóch, trzech dniach rozbijaliśmy namiocik plażowy przy samym brzegu morza. Pod namiocik lądował koc i wypinana z wózka gondola dla dziecka do spania. Mały machał grzechotką, biegał w miejscu i z zachwytem przyglądał się innym dzieciom na plaży – ruchliwe, kolorowe, idealne do obserwacji. Pił ukochane mleczko, herbatkę z kopru włoskiego oraz jadł „pierwsze zupki” ze słoiczka. A co najważniejsze, obok siebie stale miał szczęśliwych rodziców. Dla ochłody kilka razy dziennie braliśmy go do morza, bardzo mu się to podobało i chciał więcej. Wymuszał też pomoc w ćwiczeniu siadania, bo jeszcze musiał się czegoś złapać, żeby samodzielnie usiąść, ale poza tym dużo spał, bo przecież nie ma jak sjesta na świeżym powietrzu :-)


Przed 18 schodziliśmy z plaży na późny obiad, a godzinę później, kiedy temperatura stawała się z upału przyjemnym ciepełkiem, ruszaliśmy na spacer albo do rodziny siostry mieszkającej w drugiej części miejscowości Okrug Gornij na owoce i winko albo do Trogiru. Trzeciego dnia pobytu zapakowaliśmy Józia w nosidełko i ruszyliśmy z domu do starego miasta w Trogirze. Powolny spacer z przerwą na pyszne lody na starówce zajął nam 4 godziny. Byłby to idealny punkt docelowy spacerów, gdyby nie fakt, że ruchliwa droga, którą trzeba iść, nie ma chodników, nawet nie ma w sporej części pobocza, więc to żadna przyjemność nią iść, dlatego przy kolejnych wyprawach albo podjeżdżaliśmy samochodem w okolice trogirskiego portu, gdzie odkryliśmy fajny, pusty parking, albo dojeżdżaliśmy taksówką wodną (tym sposobem Józio płynął pierwszy raz statkiem).




Trogir nas oczarował – wąskie uliczki na szerokość ramion, w części zamienione w ogródki restauracyjne, a w części w bazary kolorowych pamiątek, a wszystko otulone bajeczną mariną z niezmiennie cudnym, chorwackim zestawem barw – błękit morza podkreślony białymi skałami na wybrzeżu oraz kontrastującym kolorem soczystej zieleni sosny pinii. Jestem w Chorwacji czwarty raz i za każdym razem zakochuję się w niej na nowo (co nie zmienia faktu, że w przyszłym roku pewnie będziemy szukać nowych miejsc do odkrycia w czasie wakacji). Trogir leży w środkowej Dalmacji, a jego starówka od 1997 roku wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, założony został w III wieku p.n.e., a najsłynniejsze zabytki pochodzą z XV, XVI wieku. Połączony jest mostem z wyspą Ciovo już od XV wieku. Sama wyspa również posiada swoje zabytki, ale znana jest przede wszystkim z malowniczych zatok Morza Adriatyckiego i czterech turystycznych miejscowości, w tym naszego Okrug Gornji.
Przyznać trzeba jednak, że wyspa posiadała pewne znaczące wady – spora część domów była zaniedbana. Widać było, że wszystkie domy są podzielone na apartamenty i mieszkańcy świadczą usługi turystyczne, a z roku na rok ze zdobytych pieniędzy rozbudowują swoje domy i zarazem upiększając je, ale to w ostatniej kolejności. Nawet nasz apartament w środku schludny, dopieszczony, wyposażony we wszystko o czym można zamarzyć (moskitiery, suszarka, nożyczki, zestaw do szycia, klimatyzacja, lodówka, czajnik etc.), na zewnątrz częściowo tylko otynkowany, z wystającymi prętami do dalszej rozbudowy. Brakowało też miejsc parkingowych, a samochody tłoczyły się na mikroprzestrzeni wyznaczonej dla nich przy każdym budynku. Jednak największą wadą był wspomniany już brak chodników, a nawet poboczy, którymi można by było spokojnie spacerować zwłaszcza z wózkiem. Centrum Okrug Gornij znajdował się między kościołem katolickim, a portem. Tam też była krótka promenada, natomiast pozostałą, większą część miejscowości, wzdłuż wybrzeża otaczała dzika ścieżka, częściowo zagospodarowana przez poszczególnych właścicieli droższych pensjonatów usytuowanych wzdłuż linii brzegowej, niestety nie była ona oświetlona, tak więc część turystów nosiła ze sobą latareczki, żeby np. nie złamać sobie buta na kamieniu jak mnie się to niestety zdarzyło. Ale w sumie lepiej, że but, a nie noga mi się złamała ;-)
Byliśmy 10 pełnych dni w Chorwacji. W międzyczasie spędziliśmy dwa dni na zwiedzaniu - pierwszy, rozpoczął się w Omiś, gdzie Wojtek był na raftingu, a zakończył w Makarskiej na pistacjowych lodach, a drugi, chyba zresztą najcudowniejszy dzień w czasie całego pobytu był w PN Krka.
Rafting miał się rozpocząć o godzinie 9 rano, więc wstaliśmy przed 6, Józia śpiącego wpakowaliśmy do samochodu, tak, że o 8, kiedy się obudził na śniadanko, byliśmy już na miejscu. A na miejscu... mała masakra. Parking pod skałą zagospodarowaną do wspinaczki (przy okazji brawo polskie babeczki, które się tam wspinały!), żadnego WC, nawet miejsca na załatwienie tej intymnej kwestii w dyskretny sposób, żadnej ścieżki, zeby przejść się z Józiem bo po drugiej stronie parkingu ruchliwa droga zaczynająca się i kończąca tunelem, a za nią rzeka. Na szczęście, kiedy przyjechał przewodnik grupy, do której zapisał się mój mąż, okazało się, że prawdziwe miejsce startowe jest 5 kilometrów dalej, koło przepięknej starej restauracji z kamiennymi murami, zielonymi okiennicami, zegarem słonecznym i parkiem okalającym budynek. Tak więc szczęśliwa z synkiem ulokowałam się na jednej z ławek koło rzeki i nawet nie wiem kiedy minęły cztery godziny spływu. Miałam już okazję uczestniczyć w raftingu w Turcji, więc z braku możliwości płynięcia z dzieckiem (od 7 do 77 roku życia można korzystać z tej atrakcji), tym razem frajda spływu należała się mężowi. Oczywiście dla faceta rzeka Cetina okazała się za łagodna, żeby podnieść poziom adrenaliny we krwi, ale skakanie ze skał do wody, pływanie wśród tysiąca rybek i sama bliskość natury i tak były dużą przyjemnością.
Ponieważ spływ zaczyna się w mieście Omiś od którego już bardzo blisko jest do Makarskiej, postanowiliśmy pozwolić sobie na tę przyjemność i przejechać się serpentynami drug wybudowanych na malowniczych, aczkolwiek surowych górach wzdłuż Riwiery Makarskiej. Przejażdżka z rajskim widokiem na turystyczne miasteczka domków z czerwonymi dachami, błękit morza poprzecinany smugą piany jaką wzburzały motorówki i skutery wodne na tafli wody oraz piękne chorwackie wyspy - bezcenne. A punkt docelowy – Makarska, również jest prawdziwą przyjemnością dla zmysłów, od przepięknego widoku zadbanych domków i wypielęgnowanego deptaku z linią bujnych palm, po bogactwo kawiarni i restauracji, z których unosił się wyborny aromat potraw, a w ogrodach co lepszych lokali specjalne nawilżacze powietrza chłodziły gości kojącą bryzą i chłodnym powietrzem.


Druga wycieczka była do Parku Narodowym Krka. Rzeka Krka płynie od Gór Dynarskich po Adriatyk. Wejścia do parku są dwa - w Skulidinie i Lozovacu. My wybraliśmy to drugie. Zszokowało nas jak dobrze przygotowana jest infrastruktura parku, na bardzo wysokim poziomie informacja i zaplecze turystyczne. Z dużego parkingu gości zawożą busy do punktu, z którego zaczynają się ścieżki przygotowane do zwiedzania. My ze względu na niemowlę zostaliśmy wpuszczeni samochodem do parku, dzięki czemu całą trasę przeszliśmy dwa raz, raz wygodnie dla Józia z wózkiem, a drugi raz z nosidełkiem, tak, żeby zobaczyć wszystkie boczne ścieżki i odnogi od głównego traktu. Józio był przeszczęśliwy - non stop rodzice koło niego, drewniana kładka nad rozlewiskiem rzeki wiła się w cieniu drzew, które nasz malec uwielbia obserwować, dzięki temu upały nie zrobiły na nim żadnego wrażenia, a za to w cykających drzewach się zakochał :-) Szczególnie urzekło nas pierwsze przejście, przed całą masą turystyczną, która jak lawina ruszyła po godzinie dziewiątej. Wtedy, przepychając się przez procesję, trudniej już było odczuć magię natury. Po powrocie do apartamentu w Okrug Gornij jeszcze zdążyliśmy iść nad morze, a wieczorem ten cudowny dzień zakończyliśmy lekkim winkiem na naszym tarasie, rogalikami z czekoladą z miejscowej piekarni i towarzystwem rodziny.





Ten niezapomniany dzień miał tylko jedną małą skazę – zepsuł nam się alarm w samochodzie. Autko nam się zbuntowało i oznajmiło wyciem syreny, że ma dość upałów, tak więc w okrasie fanfarów wracaliśmy naszym Fordem albinosem, na szczęście miejscowa policja nas nie zatrzymała.
Nasz Józio doskonale zniósł cały pobyt i drogę powrotną. Zresztą niedługo po przyjeździe, w ramach ostatniego akcentu kończącego wakacje, wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę do Szczawnicy i Zakopanego, tak więc nasz ukochany synek poznał cały przekrój opcji jakie można wybrać na wakacje. Szkoda, że nie będzie pamiętał licznych, większych i mniejszych wypraw jakie odbył już z rodzicami, ale z drugiej strony to, że był szczęśliwy – a było to zawsze widać – z całą pewnością jakoś go ukształtuje i pozytywnie wpłynie na tego małego człowieka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates