Cieszę
się, że dziś nie domówka, a w kawiarni umówiłyśmy się na
spotkanie. Ja zamawiam grzane winko z pomarańczą, w końcu pierwsze
dni jesieni i mimo że niespodziewanie objawiło się nam słońce,
nie zaszkodzi troszkę się dogrzać, zwłaszcza, że siądziemy
sobie na starym rynku, w ogródku jednej z kawiarenek. Obok nas już
lekko pożółkłe drzewa, ławki zajęte przez lokalną dzieciarnię,
jakaś parka spacerująca, może turyści i kilku szczęśliwców,
delektujących się odrobiną wolności i promieniami słońca w
ogródku kawiarni, a wśród nich my. Jak tam u Ciebie? Opowiedz
proszę...
...tak,
wiem, miałam dokończyć Ci opowiadać o moich Rzymskich Wakacjach.
Bądźmy ze sobą szczere. Opowiadać o Rzymie to jak włączać
przycisk z całą salwą wspomnień – smaki, obrazy, zapach, a
przede wszystkim ukochane ciepełko. Kiedy z RP wyjeżdżałam było
zimno, deszcz ze śniegiem i gęste chmury witały każdy dzień. Na
miejscu nie było upału, ale nie czuło się nigdy lodowatego
powietrza, ani rano, ani wieczorem. Kocham Polskę, w końcu jestem
jej częścią, ale często sobie myślę, że przez nasz klimat
tracimy połowę życia, przy zimnym deszczu, groźnym halnym,
mrozach – człowiek zaszywa się w domku i tęskni za światłem.
Jasne, że może być miło, ale ile razy?
Nigdy
nie myślałam o emigracji, a przynajmniej nie na stałe. Nie lubię
pozycji obcego, emigranta. Zwłaszcza gościa z biedniejszego kraju –
nigdy nie zapomnę jaka byłam zaskoczona, gdy Pani Mercedes, moja
gospodyni, była zszokowana, że my w Polsce to mamy cytryny i
operę... Nie chce mi się oświecać ludzi. Podróże poszerzają
horyzonty, kształcą, ale miło po nich wrócić, któregoś dnia do
domu. "... la Vita è un viaggio, chi viaggia vive due volte"
(życie jest podróżą, kto podróżuje żyje dwa razy).
Film "Vacanze romane" Gregory Peck, Audrey Hepburn
roma barbiere_flickr_Lollodj_CC BY-NC-SA 2.0
Ani
przez chwilę się nie wahałam czy Wielkanoc spędzić w Rzymie, czy
autobusem Superpol wrócić do domu (samoloty przed i po świętach
nie są tanie). Uważałam, że poznanie na własnej skórze
obyczajów świątecznych we Włoszech to prezent od losu, a na
szczęście moja mama miała takie samo podejście. Cieszyła się ze
mną moją przygodą.
Nasz
dom był zawsze bardzo tradycyjny, koszyczek wielkanocny, jajka,
babka na oleju, sałatka warzywna z majonezem, szyneczki – to w
sobotę, a w niedzielę śniadanie uroczyste z żurkiem, nowalijkami
i pysznościami. W poniedziałek obowiązkowy śmigus dyngus.
Tradycja włoska jest mniej rozbudowana, albo raczej umarła,
zwłaszcza w miastach, bo na wsiach to ponoć po domach chodzą
księża święcąc coś podobnego do naszego koszyczka
wielkanocnego. Teraz sobota to dzień zakupów i przygotowywań. W
niedzielę Wielkanocną (Pasqua) idzie się do restauracji z całą
rodziną, a poniedziałek (Pasquetta) to dzień pikników. Miła
tradycja i rodzinna.
Moje
obchody świąt rozpoczęły się Drogą Krzyżową w Koloseum wraz z
moim włoskim przyjacielem, nomen omen bardzo religijnym. Jednakże
religijnym po włosku (wierz całym sercem, ale baw się bez
skrępowania i ascetyzmu), dlatego po nastrojowej ceremonii (muzyka,
podświetlone w nocy stacje przejmującej drogi Męki Pańskiej, mury
Koloseum) ruszyliśmy, jak i zresztą większość wiernych... do
lokalnych knajpek. Na mohito sączone do późnych godzin w ogródko
kawiarni w sercu Rzymu. Pamiętam, że śmialiśmy się do rozpuku bo
mojemu przyjacielowi zdarzyło się w tym dniu zjeść dwa komary w
czasie naszego wspólnego spaceru po Villa Ada, jego ulubionym parku.
Taki mi zachwalał włoską kuchnie, że nie omieszkałam obdarzyć
go odrobiną sarkazmu i zadrwić z tego, czy włoskie komary też są
takie wyborne, bo my w Polsce to raczej ich nie jadamy. Chyba z
żadnym innym moim mężczyzną tyle się nie śmiałam, mimo bariery
językowej (rozmawialiśmy po angielsku, czasami po włosku).
Sobota
była dla mnie. Słoneczny poranek, drogi stosunkowo puste (w soboty
był najmniejszy ruch na drogach). Wsiadłam do autobusu, który spod
mojego mieszkanka jechał koło Stadionu Olimpijskiego, przez
Trastevere do Piramidy, obok której znajdowała się stacja
pociągów. Pociągi te jeździły do Ostii – najpierw wysiadłam
na przystanku w Ostia Antica, żeby zwiedzić niesamowity kompleks
ruin antycznego miasta portowego, a następnie przejechałam kilka
stacji dalej nad morze. Zobaczyć pierwszy raz w roku morze –
bezcenne... Wtedy, sama na szerokiej, piaszczystej plaży, pełnej
muszli i szumiących fal, znowu zaznałam tego uczucia, motyli w
brzuchu. Byłam sama, ale miałam bliskich w sercu, ze sobą. Cała
moja dusza starała się zapamiętać ten moment, jak zdjęcie w
albumie wspomnień.
ostia antica_flickr_chrissam42_CC BY-NC 2.0
W
trattorii nad brzegiem morza postanowiłam zaszaleć i kupiłam sobie
pyszną rybkę wg zasady im mniejsza tym lepsza, nie tak jak u nas. A
do tego kruche ciastko z Neapolu przypominające muszle,
sfogliatelle. Pyszności. No ale w końcu od czego są święta?
Pociągiem, a potem autobusem wróciłam do domu, po drodze
zatrzymując się w sklepie spożywczym i kupując dobroci na mój
prywatny, wielkanocny stół (a dokładnie to biurko, bo tylko tym w
moim pokoiku dysponowałam) – wielkie czekoladowe wielkanocne jajo
firmy Bacio (całus), ukochane przez włoskie dzieci, oraz babkę z
roczną gwarancją i nadmuchaną jak nie wiem co, ale raz się żyje.
Babka nazywa się La Colomba i ma symbolizować gołębicę
wielkanocną. Wieczorem troszkę ogarnęła mnie melancholia,
tęsknota za domem, może za miłością (mój włoski przyjaciel z
całą pewnością nią nie był). Ale to chwilowa słabość, bo już
rano, znowu poczułam się jak w raju.
Po
lekkim śniadanku pojechałam autobusem, a potem metrem na mszę do
Watykanu, z papieżem. Pogoda była wręcz upalna. Mimo że Watykan
wcale nie znajduje się blisko Schodów Hiszpańskich postanowiłam
na nogach pokonać ten odcinek. Szłam jak na skrzydłach, ciepło,
szczęśliwi ludzie na zwolnionych obrotach, pyszne włoskie lody,
nawet donice z kwiatami wyłożyli na „moje” Schody Hiszpańskie.
Delektowanie się chwilą przerwał telefon, cudowna rodzinka Pani
Mercedes czekała z obiadem na mnie przy ich zabytkowym wielkim
stole.
W
mieszkaniu było jak w ulu, od przekroczenia progu włoski język jak
muzyka sączył mi się do uszu. Dzieci w centrum uwagi, głośny
śmiech i zachwyty nad najprostszym nawet jedzeniem. Primo –
makaron z sosem, Secondo – bogate, drugie danie, a na trzecie danie
sałatka, jak to tradycyjnie w Rzymie, potem deser i obowiązkowe
espresso. Wydawało mi się, że lepiej już nie będzie, tymczasem
podjechał po mnie mój przyjaciel i ze znajomymi – projektantem
mody z Albanii i brodatym kolegą, muzykiem, pojechaliśmy do
centrum, do knajpek. O pierwszej w nocy wylądowałam pod Fontanną
Di Trevi, upał i tłum turystów. O PIERWSZEJ W NOCY! Żyć, nie
umierać!!!
tevere rzeka_flickr_Giorgos_CC BY-NC-ND 2.0
Drugiego
dnia świat wielkanocnych, całą czwórką pojechaliśmy na
spaghetti... W miejscowości Amatrice wymyślono sobie sos do
spaghetti, zamiast mięsa mielonego jak w bolognese dodając boczek.
Żadne cuda wianki, ani rewolucja, ale włosi pieją z zachwytu.
Wyobraźcie sobie więc, że grupa młodych ludzi, w święta
przeciska się przez zakorkowaną obwodnicę Rzymu i jedzie 3 godziny
w góry do przepięknej miejscowości, gdzie nic innego nie robi,
tylko siada przy zarezerwowanym stoliku i dostaje pięciodaniowy
„obiad”, którego głównym punktem jest Spaghetti Amatriciana.
Turystyka gastronomiczna. Sama przyjemność ;-)
amatrice_flickr_Morali_CC BY-NC-SA 2.0
pasta alla amatriciana_flickr_Alicia_CC BY-NC-ND 2.0
Ciekawe
czy uda mi się kiedyś spędzić ciekawiej święta:-) Choć na
pewno brakowało mi rodzinki, bo ze mnie to takie stadne zwierze.
Całe stypendium miało jedną wadę. Było tak niesamowicie, że
trudno mi teraz oglądać cokolwiek związanego z Rzymem. Wróciłam
tam z mężem, ale po zaledwie paru latach już się troszkę
zmieniło, no i sporo zapomniałam. Chciałam go przewieźć
elektrycznym autobusem, który jechał przez całe centrum, za 1
Euro, od Pizza di Popolo po koniec Trastevere i co? Numerowi 117
przydzielili inną trasę, nieciekawą i w przeciwnym kierunku. A
wsiedliśmy w ciemno, bo przecież znałam dobrze ten przystanek i
ten autobus. Poczułam wtedy, że tu już nie moje miasto, że to
wszystko nie wróci.
Dobra,
koniec tego dobrego na dziś, może w weekend do Ciebie wpadnę? Ale
teraz już pędzę. Mam sporo zaległości – zadanie w angielskiego
nie zrobione, w przyszłym tygodniu wracam do pracy i w ogóle milion
spraw goni. A weekend nam zapisał się pięknym pożegnaniem lata,
ze znajomymi męża na Równicy (spacer, placki ziemniaczane i grzane
piwo z rumem w karczmie z boskim widokiem na góry). Józia
sprzedaliśmy na dzień do dziadków, jak wróciliśmy imprezowali
lepiej niż my – koc na podłodze, piłeczki, a malec uchachany
turlał się z brzuszka na plecki, z plecków na boczek, z boczku
jakoś do przodu...
Równica_flickr_RomeoAD_CC BY-NC 2.0 - Ustroń
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz