/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

środa, 26 września 2012

Roma – Wielkanoc ze Spaghetti Amatriciana

Cieszę się, że dziś nie domówka, a w kawiarni umówiłyśmy się na spotkanie. Ja zamawiam grzane winko z pomarańczą, w końcu pierwsze dni jesieni i mimo że niespodziewanie objawiło się nam słońce, nie zaszkodzi troszkę się dogrzać, zwłaszcza, że siądziemy sobie na starym rynku, w ogródku jednej z kawiarenek. Obok nas już lekko pożółkłe drzewa, ławki zajęte przez lokalną dzieciarnię, jakaś parka spacerująca, może turyści i kilku szczęśliwców, delektujących się odrobiną wolności i promieniami słońca w ogródku kawiarni, a wśród nich my. Jak tam u Ciebie? Opowiedz proszę...
...tak, wiem, miałam dokończyć Ci opowiadać o moich Rzymskich Wakacjach. Bądźmy ze sobą szczere. Opowiadać o Rzymie to jak włączać przycisk z całą salwą wspomnień – smaki, obrazy, zapach, a przede wszystkim ukochane ciepełko. Kiedy z RP wyjeżdżałam było zimno, deszcz ze śniegiem i gęste chmury witały każdy dzień. Na miejscu nie było upału, ale nie czuło się nigdy lodowatego powietrza, ani rano, ani wieczorem. Kocham Polskę, w końcu jestem jej częścią, ale często sobie myślę, że przez nasz klimat tracimy połowę życia, przy zimnym deszczu, groźnym halnym, mrozach – człowiek zaszywa się w domku i tęskni za światłem. Jasne, że może być miło, ale ile razy?
Nigdy nie myślałam o emigracji, a przynajmniej nie na stałe. Nie lubię pozycji obcego, emigranta. Zwłaszcza gościa z biedniejszego kraju – nigdy nie zapomnę jaka byłam zaskoczona, gdy Pani Mercedes, moja gospodyni, była zszokowana, że my w Polsce to mamy cytryny i operę... Nie chce mi się oświecać ludzi. Podróże poszerzają horyzonty, kształcą, ale miło po nich wrócić, któregoś dnia do domu. "... la Vita è un viaggio, chi viaggia vive due volte" (życie jest podróżą, kto podróżuje żyje dwa razy).

Film "Vacanze romane" Gregory Peck, Audrey Hepburn

 roma barbiere_flickr_Lollodj_CC BY-NC-SA 2.0

Ani przez chwilę się nie wahałam czy Wielkanoc spędzić w Rzymie, czy autobusem Superpol wrócić do domu (samoloty przed i po świętach nie są tanie). Uważałam, że poznanie na własnej skórze obyczajów świątecznych we Włoszech to prezent od losu, a na szczęście moja mama miała takie samo podejście. Cieszyła się ze mną moją przygodą.
Nasz dom był zawsze bardzo tradycyjny, koszyczek wielkanocny, jajka, babka na oleju, sałatka warzywna z majonezem, szyneczki – to w sobotę, a w niedzielę śniadanie uroczyste z żurkiem, nowalijkami i pysznościami. W poniedziałek obowiązkowy śmigus dyngus. Tradycja włoska jest mniej rozbudowana, albo raczej umarła, zwłaszcza w miastach, bo na wsiach to ponoć po domach chodzą księża święcąc coś podobnego do naszego koszyczka wielkanocnego. Teraz sobota to dzień zakupów i przygotowywań. W niedzielę Wielkanocną (Pasqua) idzie się do restauracji z całą rodziną, a poniedziałek (Pasquetta) to dzień pikników. Miła tradycja i rodzinna.
Moje obchody świąt rozpoczęły się Drogą Krzyżową w Koloseum wraz z moim włoskim przyjacielem, nomen omen bardzo religijnym. Jednakże religijnym po włosku (wierz całym sercem, ale baw się bez skrępowania i ascetyzmu), dlatego po nastrojowej ceremonii (muzyka, podświetlone w nocy stacje przejmującej drogi Męki Pańskiej, mury Koloseum) ruszyliśmy, jak i zresztą większość wiernych... do lokalnych knajpek. Na mohito sączone do późnych godzin w ogródko kawiarni w sercu Rzymu. Pamiętam, że śmialiśmy się do rozpuku bo mojemu przyjacielowi zdarzyło się w tym dniu zjeść dwa komary w czasie naszego wspólnego spaceru po Villa Ada, jego ulubionym parku. Taki mi zachwalał włoską kuchnie, że nie omieszkałam obdarzyć go odrobiną sarkazmu i zadrwić z tego, czy włoskie komary też są takie wyborne, bo my w Polsce to raczej ich nie jadamy. Chyba z żadnym innym moim mężczyzną tyle się nie śmiałam, mimo bariery językowej (rozmawialiśmy po angielsku, czasami po włosku).
Sobota była dla mnie. Słoneczny poranek, drogi stosunkowo puste (w soboty był najmniejszy ruch na drogach). Wsiadłam do autobusu, który spod mojego mieszkanka jechał koło Stadionu Olimpijskiego, przez Trastevere do Piramidy, obok której znajdowała się stacja pociągów. Pociągi te jeździły do Ostii – najpierw wysiadłam na przystanku w Ostia Antica, żeby zwiedzić niesamowity kompleks ruin antycznego miasta portowego, a następnie przejechałam kilka stacji dalej nad morze. Zobaczyć pierwszy raz w roku morze – bezcenne... Wtedy, sama na szerokiej, piaszczystej plaży, pełnej muszli i szumiących fal, znowu zaznałam tego uczucia, motyli w brzuchu. Byłam sama, ale miałam bliskich w sercu, ze sobą. Cała moja dusza starała się zapamiętać ten moment, jak zdjęcie w albumie wspomnień.


 sfoglatelle_flickr_LexnGer_CC BY-NC 2.0

ostia antica_flickr_chrissam42_CC BY-NC 2.0

W trattorii nad brzegiem morza postanowiłam zaszaleć i kupiłam sobie pyszną rybkę wg zasady im mniejsza tym lepsza, nie tak jak u nas. A do tego kruche ciastko z Neapolu przypominające muszle, sfogliatelle. Pyszności. No ale w końcu od czego są święta? Pociągiem, a potem autobusem wróciłam do domu, po drodze zatrzymując się w sklepie spożywczym i kupując dobroci na mój prywatny, wielkanocny stół (a dokładnie to biurko, bo tylko tym w moim pokoiku dysponowałam) – wielkie czekoladowe wielkanocne jajo firmy Bacio (całus), ukochane przez włoskie dzieci, oraz babkę z roczną gwarancją i nadmuchaną jak nie wiem co, ale raz się żyje. Babka nazywa się La Colomba i ma symbolizować gołębicę wielkanocną. Wieczorem troszkę ogarnęła mnie melancholia, tęsknota za domem, może za miłością (mój włoski przyjaciel z całą pewnością nią nie był). Ale to chwilowa słabość, bo już rano, znowu poczułam się jak w raju.
Po lekkim śniadanku pojechałam autobusem, a potem metrem na mszę do Watykanu, z papieżem. Pogoda była wręcz upalna. Mimo że Watykan wcale nie znajduje się blisko Schodów Hiszpańskich postanowiłam na nogach pokonać ten odcinek. Szłam jak na skrzydłach, ciepło, szczęśliwi ludzie na zwolnionych obrotach, pyszne włoskie lody, nawet donice z kwiatami wyłożyli na „moje” Schody Hiszpańskie. Delektowanie się chwilą przerwał telefon, cudowna rodzinka Pani Mercedes czekała z obiadem na mnie przy ich zabytkowym wielkim stole.
W mieszkaniu było jak w ulu, od przekroczenia progu włoski język jak muzyka sączył mi się do uszu. Dzieci w centrum uwagi, głośny śmiech i zachwyty nad najprostszym nawet jedzeniem. Primo – makaron z sosem, Secondo – bogate, drugie danie, a na trzecie danie sałatka, jak to tradycyjnie w Rzymie, potem deser i obowiązkowe espresso. Wydawało mi się, że lepiej już nie będzie, tymczasem podjechał po mnie mój przyjaciel i ze znajomymi – projektantem mody z Albanii i brodatym kolegą, muzykiem, pojechaliśmy do centrum, do knajpek. O pierwszej w nocy wylądowałam pod Fontanną Di Trevi, upał i tłum turystów. O PIERWSZEJ W NOCY! Żyć, nie umierać!!!


 tevere rzeka_flickr_Giorgos_CC BY-NC-ND 2.0


Drugiego dnia świat wielkanocnych, całą czwórką pojechaliśmy na spaghetti... W miejscowości Amatrice wymyślono sobie sos do spaghetti, zamiast mięsa mielonego jak w bolognese dodając boczek. Żadne cuda wianki, ani rewolucja, ale włosi pieją z zachwytu. Wyobraźcie sobie więc, że grupa młodych ludzi, w święta przeciska się przez zakorkowaną obwodnicę Rzymu i jedzie 3 godziny w góry do przepięknej miejscowości, gdzie nic innego nie robi, tylko siada przy zarezerwowanym stoliku i dostaje pięciodaniowy „obiad”, którego głównym punktem jest Spaghetti Amatriciana. Turystyka gastronomiczna. Sama przyjemność ;-)


 amatrice_flickr_Morali_CC BY-NC-SA 2.0


 pasta alla amatriciana_flickr_Alicia_CC BY-NC-ND 2.0

Ciekawe czy uda mi się kiedyś spędzić ciekawiej święta:-) Choć na pewno brakowało mi rodzinki, bo ze mnie to takie stadne zwierze. Całe stypendium miało jedną wadę. Było tak niesamowicie, że trudno mi teraz oglądać cokolwiek związanego z Rzymem. Wróciłam tam z mężem, ale po zaledwie paru latach już się troszkę zmieniło, no i sporo zapomniałam. Chciałam go przewieźć elektrycznym autobusem, który jechał przez całe centrum, za 1 Euro, od Pizza di Popolo po koniec Trastevere i co? Numerowi 117 przydzielili inną trasę, nieciekawą i w przeciwnym kierunku. A wsiedliśmy w ciemno, bo przecież znałam dobrze ten przystanek i ten autobus. Poczułam wtedy, że tu już nie moje miasto, że to wszystko nie wróci.
Dobra, koniec tego dobrego na dziś, może w weekend do Ciebie wpadnę? Ale teraz już pędzę. Mam sporo zaległości – zadanie w angielskiego nie zrobione, w przyszłym tygodniu wracam do pracy i w ogóle milion spraw goni. A weekend nam zapisał się pięknym pożegnaniem lata, ze znajomymi męża na Równicy (spacer, placki ziemniaczane i grzane piwo z rumem w karczmie z boskim widokiem na góry). Józia sprzedaliśmy na dzień do dziadków, jak wróciliśmy imprezowali lepiej niż my – koc na podłodze, piłeczki, a malec uchachany turlał się z brzuszka na plecki, z plecków na boczek, z boczku jakoś do przodu...

Równica_flickr_RomeoAD_CC BY-NC 2.0 -  Ustroń

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates