Z
poprzedniego wpisu wiecie już jak się zaczęło, a dziś opowiem
Wam co się potem stało, że jestem, gdzie jestem w tym życiu;-)
Wpisu tego nie można czytać bez wpisu pierwszego, absolutnie
zakazane, no bo po co się tyle wysilałam z wpisem poprzednim?
Żartuje, ale ciężko będzie się połapać w faktach, jeżeli
wpisu „Jak się zaczęło... / biografia cz. 1 /” nie
przeczytacie.
Z
perspektywy czasu to wygląda prawie tak jakby się działo naraz. A
nie działo się, tylko powoli zasysało i po Gombrowiczowsku
upupiało w szarzyznę. No ale po kolei. Przełomowy był 2010 rok.
To takie ostre cięcie na mojej biografii, taka antyokazja, która
znowu gdzieś popchnęła moje dalsze życie.
Miałam
w swoim życiu kilku facetów, ale sporo czasu byłam też sama. Zbyt
dużo. Szczególnie doskwierało mi to we dwa dni w roku – w
Walentynki i Sylwestra. W każdym z tych dni przyjmowałam inną
strategię. Walentynki starałam się przeczekać, zaszyć się w
domu, unikać pytań i cudzych przechwałek. A w Sylwestra starałam
się zaszaleć tak, żeby nikt nie wątpił w to jak mi dobrze i nie
zadawał zbędnych pytań. W ten sposób wiem jak Sylwestra obchodzi
się w prawie wszystkich stolicach europejskich – moim pomysłem na
niezapomniany koniec roku były niskobudżetowe wycieczki bez noclegu
i jakimś cudem, prawie zawsze znajdowałam towarzystwo na takie
wyjazdy. Czasami koleżankę, czasami jednak chłopaka, a czasami w
autobusie poznawałam podobny przypadek życiowy do mojego.
Najdziwaczniejszy
był wyjazd do Mediolanu. Od dawna byłam umówiona z koleżanką. W
międzyczasie poznałam faceta, też wypadało zabrać go na
Sylwestra, więc kiedy w autobusie poznałam dziewczynę, która
jechała sama przygarnęłam ją do naszej trójki. Wygodniej jest
podróżować w zestawach parzystych:-) Ewcia z Krakowa. Wydawała
się jak z bajki. Studentka medycyny, zamożna, ładna – jak magnes
działała na facetów, tyle, że... Na starszych panów. Jakiś taki
przewrotny typ urody. Raz na czas dalej mam z nią kontakt. Nie
umiem, wręcz boję się wyrzucać ludzi z mojego życia, ale czasami
powinnam. Nawet do tych toksycznych jestem przywiązana. Taki
masochistyczny pierwiastek mojej osobowości.
Ewcia
siedziała z nami w autokarze pełnym ludzi jadących na Sylwestra w
Mediolanie, ale ona nie po to tam jechała. Planowała zaraz po
przyjeździe wsiąść w pociąg i pojechać do Neapolu i stanąć na
progu domu, gdzie mieszkała ździra dla której facet jej życia, po
czterech latach chodzenia i wspólnych planów, ją rzucił, kilka
miesięcy wcześniej. Chciała ją „tylko” zobaczyć. Nie byłabym
sobą, gdyby moja kobieca solidarność, lekko feminizująca dusza i
niespełniony psycholog siedzący we mnie, gdyby te wszystkie
czynniki nie kazały mi wybić jej z głowy tego pomysłu. Udało
się. Sylwester był tym najlepszym w życiu. Wino z kartonu,
zwiedzanie, przyjaciele na jedno posiedzenie przy kawie. A po
powrocie Ewcia postanowiła odbić mi faceta. Na jej szczęście sama
go rzuciłam, na jej nieszczęście nie był nią zainteresowany.
Drań pojechał na Jamajkę pocieszyć się (zostałabym z nim
dłużej, gdyby mnie tam zabrał).
W
kolejnym roku, troszkę zrażona, postanowiłam odejść od zwyczaju
i spędzić Sylwestra w klubie fitness, gdzie uczęszczałam dalej na
zumbę. Prawie nikogo nie znałam i złapałam doła jak nigdy. Ale,
co tam. Mężczyzna umiejący tańczyć, lekiem na całe zło...
Zauważyłam taką prawidłowość w moim życiu, że na wspólne
chodzenie zgadzałam się zawsze i tylko podczas tańca i to z
facetami, których wcześniej tylko przelotnie znałam. Taka słabość
organizmu. W ostatnią noc 2009 roku zaczęłam się spotykać z
Wojtkiem, 16 grudnia 2010 roku wzięliśmy ślub.
Żeby
nie było wyjątków – Wojtka znałam wcześniej i to wcale nie ze
szkoły fitness, a z rzadkich spotkań rodzinnych. Był starszym
bratem męża mojej siostry. Taka telenowela w realu, śmiałam się
z tego, ale w duchu bałam się jak to będzie wyglądało, jak się
rozstaniemy, w końcu na pewnych rodzinnych imprezach będziemy na
siebie wpadać. Niepotrzebnie się martwiłam. Jak dobrze, że
jeszcze w 2009 zaczęliśmy się umawiać, osoby, które nie wypytają
o detale naszej znajomości, przynajmniej nie zarzucą mi, że za
krótko randkowałam przed ślubem:-) Nasze pierwsze Walentynki były
przełomowe - zaręczyliśmy się (ach te Sylwestry i Walentynki
mojego życia...). Pojechaliśmy na baseny termalne do Popradu, było
tak cudownie, że mimo że planowałam odmówić - wiedziałam, że
mąż od pierwszego dnia wspólnego spotykania się, nosi się z
zamiarem oświadczyn – powiedziałam tak. On nie klęczał, a ja
byłam mokra jak szczur, ale jaka szczęśliwa.
No
to może coś o rodzie mojego jedynego jak dotąd męża? Wojtek jest
dwa lata starszy ode mnie, jego brat Sławek (mąż mojej siostry
Leny) jest w moim wieku (a więc rówieśnik siostrzyczki). Męża
przyjęłam nieświadomie z całym dobrobytem inwentarza, a zwłaszcza
z prawdziwą perłą, Beatą, Teściową, przez duże T, oraz jej
nierozłączną siostrą, Ciocią Anią. Ciocia to stara panna,
żyjąca opieką nad ich matką i życiem swojej siostry, którą los
obdarzył mężem Romkiem, niedoszłym księdzem oraz dwójką synów.
Z mężem (bez inwentarza) zamieszkaliśmy u mnie w mieszkaniu.
Wojtek pracuje jak ja w dużej korporacji, jest technikiem i zajmuje
się koordynowaniem narzędzia jakościowego jakim jest FMEA
(nauczyłam się na pamięć, żeby wiedzieć co mąż robi, bo ja
nie mam pojęcia co to jest), a Sławek ma swój biznesik, małą
firmę zajmującą się reklamą.
Plan
był prosty. Mieszkamy sobie z mężem w naszym małym mieszkanku, on
zajmuje się swoim hobby (gra na gitarze), a ja spinam tak budżet
rodzinny, żeby co roku starczało nam na wakacje marzeń. Z planu
wybiły nas dwie rzeczy. W przełomowym 2010 roku, w wypadku
samochodowym zginęła prawie cała moja rodzina. Prowadził ukochany
dziadek, jechała z nim babcia i ciocia Irena. Zawinił kierowca
drugiego samochodu, również nie przeżył. Mama została sama w
naszym nagle zbyt dużym, azbestowym domku. Drugą niespodzianką
była ciąża w 2011– chciana, choć niewystarana. Życie za życie?
Dzięki
temu co się stało miałam swój moment siostrzanej bliskości.
Wielogodzinne rozmowy o wszystkim i niczym, wspomnienia, wspólne łzy
i wspólne odłożenie kasy i wysłanie Mamy i jej koleżanki na
wakacje na Majorce (koleżanka na szczęście sama sobie zapłaciła).
Nigdy nie zapomnę jak siostra – ja jestem ekstrawertyczką i
choleryczką, siostra wręcz przeciwnie, skryta, małomówna –
zwierzyła mi się, ze przed zaśnięciem patrzy zawsze w okno, na
hotel, który znajduje się naprzeciwko jej mieszkania i sprawdza ile
okien dziś jest zapalonych. Myśli o tym co teraz może się tam
dziać, jacy ludzie, jakie historie. Już dawno tego nie czułam, ale
wtedy wiedziałam – moja krew, jesteśmy jednak podobne.
Podjęłyśmy
też decyzje (oczywiście razem z naszymi mężami). Siostra w
przyszłości zamieszka z teściami (którzy zresztą budowali dom, z
myślą o dwóch rodzinach), a ja z mężem wprowadzimy się do mojej
mamy, żeby dom się nie posypał i żebyśmy dali radę go utrzymać.
Ponieważ dom rodzinny mojej mamy jest mniej wartościowy, teściowie
pomogą nam go odremontować, podzielić na dwa mieszkania, a w
przyszłości my nie dostaniemy nic z ich domu. Nie do końca
sprawiedliwe to będzie finansowo, ale chciałam ratować mamę.
Wydawało mi się, ze to co planuję jest takie szlachetne... Ale
diabeł tkwi w szczególe. Niuans. Jeszcze razem nie mieszkamy, a ja
już widzę jak mój troszkę dyktatorski mąż wchodzi na głowę
zbyt konformistycznej mamie, a ja między młotem, a kowadłem. Ale
są decyzje, od których nie ma odwrotu. Kiedyś, x kłótni temu,
myślałam inaczej, teraz już wiem – trzeba było sprzedać dom
(mimo sentymentów mamy), kupić jej mieszkanie z dużym balkonem, a
w okolicy sobie kupić takie z jednym pokojem więcej niż teraz
mamy, dla dziecka. Nie byłoby długów i konfliktów.
Początkiem
2011 roku urodziła się Zuzanna, córka siostry. Teściowa oszalała
na jej punkcie, nasza mama też, ale było jeszcze za szybko po
śmierci dziadków i cioci, żeby umiała się tym tak w pełni
cieszyć, a przynajmniej, żeby to okazywać na zewnątrz. Powiem
tak, jestem dosyć empatyczną osobą i wszystko mi mówi, że przez
to siostra bardzo zbliżyła się do teściowej, a oddaliła od mamy.
Zbzikowała na punkcie „najpiękniejszej na świecie” Zuzy. Jak
to mawia Lena: oj, żeby tylko drugie moje dziecko było tak ładne
jak pierwsze, bo będzie mu ciężko (sic!).
W
tym samym roku mama zlikwidowała sklep i uznała, że czas na
emeryturę, a ja zaszłam we wspomnianą już ciążę. Chciałam
chłopczyka, tylko z jednego powodu. Żeby było mniej porównań z
cudem natury – Zuzą. Dziewczynka jest naprawdę fajna, ale przez
moją siostrę i tandem teściowa Beata, ciocia Ania nienawidzę
wszelkich rozmów na jej temat. Znowu oddaliłyśmy się z Leną, tym
razem jednak tylko na życzenie jej i jej męża. Przy dziecku
odwoływali wszystkie spotkania, tłumacząc, że zrozumiemy jak nasz
bobas się urodzi (jakoś jak się urodził, dalej żyjemy pełnią
życia, po prostu uwzględniamy tego małego człowieka w naszych
planach). Z Leny zrobiła się włoska mamina. Tuż po urlopie
macierzyńskim zmieniła pracę, na o wiele lepiej płatną, w HR w
dużym hipermarkecie, gdzie dalej zajmuje się payrollem, za to
pracuje na dwie zmiany, taka polityka firmy, a jej to odpowiada. Do
mamy rzadko przychodzi, za to można ją spotkać na każdej imprezie
u teściów. Niby narzeka ze mną, że „od zawsze” teściowa robi
ten sam zestaw dań na każdą imprezę, że nasi panowie za długo
grają na gitarach w czasie, każdej imprezy, zwłaszcza, że nikt
poza nimi nie umie śpiewać, niby dość ma niezastąpionych rad
teściowej co do tego „jak dobra żona dyplomatką w małżeństwie
jest”, a o uwagach co do wychowania dzieci lepiej nie wspominać,
niby... Niby, a w praktyce, ciągnie ją do rodziny teściów jak do
wyroczni.
W
każdym razie, dla mnie rok 2011 upłynął pod znakiem lizania ran
po śmierci bliskich, ale przede wszystkim pod znakiem ciąży. Na
szczęście w tak sfeminizowanej firmie jak nasze CUS bardzo fajnie
rozwinięto politykę prorodzinną. Bez przerwy ktoś jest w ciąży,
na macierzyńskim, ktoś karmi, zdecydował się na wychowawczy,
kogoś zatrudniono na umowie na zastępstwo itp. Coś zwłaszcza o
tym ostatnim punkcie wiedziałam, ponieważ niedługo przed zajściem
w ciążę poszerzono mój zakres obowiązków. Razem z szefem CUS
zajmowałam się rekrutacjami do działu logistyki (jedna z koleżanek
została analogicznie wytypowana do działu księgowości, a w razie
urlopu, choroby, zastępowałyśmy się). Byłam przeszczekiwać –
odmiana od rutyny. Ale kwiatki też niezłe były, zwłaszcza, że
szef jest specyficzny. Kwintesencja przebiegłości z niego. No i
zawsze mnie zetnie z nóg czymś... Śmieje się, ze powinnam napisać
książkę o procesie rekrutacji z nim. Przykładowo:
-
na rekrutacji na swoją asystentkę, słodkim blondynom mówił, że
one mają pełnić funkcję ochroniarza, frontmana i nie puszczać na
open space nikogo, żeby nie doszło do kradzieży (mamy ochronę, a
jemu chodziło o to, że drzwi na open space są blokowane i to
asystentka wpuszcza gości, ale wszystko można rożnie powiedzieć);
-
miesiąc temu został degradowany, z szefa jeszcze jednej oddziału
firmy w Polsce, na szefa tylko naszego CUS. Na rekrutacji często
opowiada dłużej niż ma szansę wypowiedzieć się kandydat,
szczególnie rozbudowuje wstęp, w czasie którego, w kilku słowach
powinniśmy zaprezentować firmę. Tym razem, kiedy zaczął swój
wstępny monolog, oświadczył że teraz w firmie jest zamieszanie i
firma ma kłopoty, ale on nie chce wchodzić w szczegóły (firma ma
się świetnie, ale co tam wizerunek...);
-
no i ostatnia przed moim porodem rekrutacja. Nagle oznajmił
kandydatce (nomen omen z firmy, która szykanuje pracowników), która
kilka razy podkreślała, że dla niej najważniejszy jest szacunek
dla pracowników i ludzkie traktowanie, w każdym razie oznajmił
jej, że w CUS NIE MA URLOPÓW. Potem wyjaśnił, że to chodzi o to,
że jest zastępowalność pracowników na czas absencji i klient nie
odczuwa zaniedbania, ale nie wiem czy ktoś go jeszcze słuchał...
Sporo
już tego pozapominałam, ale co tam, może kiedyś napiszę
bestseller o tych rozmowach rekrutacyjnych ;-)
No
i tak to wszystko się kulało do ostatniego miesiąca mojej ciąży.
W dziewiątym miesiącu postanowiłam odpocząć i poszłam na
chorobowe. Kręgosłup nie dawał mi spać i bałam się pomyłki w
pracy. Był to mój miodowy miesiąc;-) taki tylko mój. Mąż też
miał dobrze. Zawsze gotujemy razem, a w tym okresie przychodził na
cieplutki obiadek do domu.
Nasz
synek ma na imię Józio. Po dziadku. Ja lubię pieszczotliwie
nazywać go Niunio, Niuniek. Urodził się 3 kwietnia 2012, a
imieniny obchodzi 4 kwietnia. Imieniny Józefa są i 3 kwietnia, i 4
kwietnia, ale nie chcieliśmy, żeby był poszkodowany i miał o
jeden wyjątkowy dla siebie dzień mniej. Moja siostra jest jego mamą
chrzestną. Moja mama dzięki niemu opanowała się. Dalej wystarczy
odrobina stresu i wracają trzęsące się dłonie, histeryczny głos
i rozbiegany wzrok jaki towarzyszył jej po śmierci bliskich, ale
jest już lepiej. Zresztą córka mojej siostry też jest jej oczkiem
w głowie i działa jak doskonała terapia na babcię.
I
tym sposobem jesteśmy już blisko tu i teraz. Ale jeszcze jeden
rozdział o czymś całkiem innym. Taki wakacyjny przerywnik, w
kolejnym wpisie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz