/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

wtorek, 4 września 2012

No i co się potem stało?! / biografia cz. 2 /

Z poprzedniego wpisu wiecie już jak się zaczęło, a dziś opowiem Wam co się potem stało, że jestem, gdzie jestem w tym życiu;-) Wpisu tego nie można czytać bez wpisu pierwszego, absolutnie zakazane, no bo po co się tyle wysilałam z wpisem poprzednim? Żartuje, ale ciężko będzie się połapać w faktach, jeżeli wpisu „Jak się zaczęło... / biografia cz. 1 /” nie przeczytacie.



Z perspektywy czasu to wygląda prawie tak jakby się działo naraz. A nie działo się, tylko powoli zasysało i po Gombrowiczowsku upupiało w szarzyznę. No ale po kolei. Przełomowy był 2010 rok. To takie ostre cięcie na mojej biografii, taka antyokazja, która znowu gdzieś popchnęła moje dalsze życie.
Miałam w swoim życiu kilku facetów, ale sporo czasu byłam też sama. Zbyt dużo. Szczególnie doskwierało mi to we dwa dni w roku – w Walentynki i Sylwestra. W każdym z tych dni przyjmowałam inną strategię. Walentynki starałam się przeczekać, zaszyć się w domu, unikać pytań i cudzych przechwałek. A w Sylwestra starałam się zaszaleć tak, żeby nikt nie wątpił w to jak mi dobrze i nie zadawał zbędnych pytań. W ten sposób wiem jak Sylwestra obchodzi się w prawie wszystkich stolicach europejskich – moim pomysłem na niezapomniany koniec roku były niskobudżetowe wycieczki bez noclegu i jakimś cudem, prawie zawsze znajdowałam towarzystwo na takie wyjazdy. Czasami koleżankę, czasami jednak chłopaka, a czasami w autobusie poznawałam podobny przypadek życiowy do mojego.
Najdziwaczniejszy był wyjazd do Mediolanu. Od dawna byłam umówiona z koleżanką. W międzyczasie poznałam faceta, też wypadało zabrać go na Sylwestra, więc kiedy w autobusie poznałam dziewczynę, która jechała sama przygarnęłam ją do naszej trójki. Wygodniej jest podróżować w zestawach parzystych:-) Ewcia z Krakowa. Wydawała się jak z bajki. Studentka medycyny, zamożna, ładna – jak magnes działała na facetów, tyle, że... Na starszych panów. Jakiś taki przewrotny typ urody. Raz na czas dalej mam z nią kontakt. Nie umiem, wręcz boję się wyrzucać ludzi z mojego życia, ale czasami powinnam. Nawet do tych toksycznych jestem przywiązana. Taki masochistyczny pierwiastek mojej osobowości.
Ewcia siedziała z nami w autokarze pełnym ludzi jadących na Sylwestra w Mediolanie, ale ona nie po to tam jechała. Planowała zaraz po przyjeździe wsiąść w pociąg i pojechać do Neapolu i stanąć na progu domu, gdzie mieszkała ździra dla której facet jej życia, po czterech latach chodzenia i wspólnych planów, ją rzucił, kilka miesięcy wcześniej. Chciała ją „tylko” zobaczyć. Nie byłabym sobą, gdyby moja kobieca solidarność, lekko feminizująca dusza i niespełniony psycholog siedzący we mnie, gdyby te wszystkie czynniki nie kazały mi wybić jej z głowy tego pomysłu. Udało się. Sylwester był tym najlepszym w życiu. Wino z kartonu, zwiedzanie, przyjaciele na jedno posiedzenie przy kawie. A po powrocie Ewcia postanowiła odbić mi faceta. Na jej szczęście sama go rzuciłam, na jej nieszczęście nie był nią zainteresowany. Drań pojechał na Jamajkę pocieszyć się (zostałabym z nim dłużej, gdyby mnie tam zabrał).
W kolejnym roku, troszkę zrażona, postanowiłam odejść od zwyczaju i spędzić Sylwestra w klubie fitness, gdzie uczęszczałam dalej na zumbę. Prawie nikogo nie znałam i złapałam doła jak nigdy. Ale, co tam. Mężczyzna umiejący tańczyć, lekiem na całe zło... Zauważyłam taką prawidłowość w moim życiu, że na wspólne chodzenie zgadzałam się zawsze i tylko podczas tańca i to z facetami, których wcześniej tylko przelotnie znałam. Taka słabość organizmu. W ostatnią noc 2009 roku zaczęłam się spotykać z Wojtkiem, 16 grudnia 2010 roku wzięliśmy ślub.
Żeby nie było wyjątków – Wojtka znałam wcześniej i to wcale nie ze szkoły fitness, a z rzadkich spotkań rodzinnych. Był starszym bratem męża mojej siostry. Taka telenowela w realu, śmiałam się z tego, ale w duchu bałam się jak to będzie wyglądało, jak się rozstaniemy, w końcu na pewnych rodzinnych imprezach będziemy na siebie wpadać. Niepotrzebnie się martwiłam. Jak dobrze, że jeszcze w 2009 zaczęliśmy się umawiać, osoby, które nie wypytają o detale naszej znajomości, przynajmniej nie zarzucą mi, że za krótko randkowałam przed ślubem:-) Nasze pierwsze Walentynki były przełomowe - zaręczyliśmy się (ach te Sylwestry i Walentynki mojego życia...). Pojechaliśmy na baseny termalne do Popradu, było tak cudownie, że mimo że planowałam odmówić - wiedziałam, że mąż od pierwszego dnia wspólnego spotykania się, nosi się z zamiarem oświadczyn – powiedziałam tak. On nie klęczał, a ja byłam mokra jak szczur, ale jaka szczęśliwa.
No to może coś o rodzie mojego jedynego jak dotąd męża? Wojtek jest dwa lata starszy ode mnie, jego brat Sławek (mąż mojej siostry Leny) jest w moim wieku (a więc rówieśnik siostrzyczki). Męża przyjęłam nieświadomie z całym dobrobytem inwentarza, a zwłaszcza z prawdziwą perłą, Beatą, Teściową, przez duże T, oraz jej nierozłączną siostrą, Ciocią Anią. Ciocia to stara panna, żyjąca opieką nad ich matką i życiem swojej siostry, którą los obdarzył mężem Romkiem, niedoszłym księdzem oraz dwójką synów. Z mężem (bez inwentarza) zamieszkaliśmy u mnie w mieszkaniu. Wojtek pracuje jak ja w dużej korporacji, jest technikiem i zajmuje się koordynowaniem narzędzia jakościowego jakim jest FMEA (nauczyłam się na pamięć, żeby wiedzieć co mąż robi, bo ja nie mam pojęcia co to jest), a Sławek ma swój biznesik, małą firmę zajmującą się reklamą.
Plan był prosty. Mieszkamy sobie z mężem w naszym małym mieszkanku, on zajmuje się swoim hobby (gra na gitarze), a ja spinam tak budżet rodzinny, żeby co roku starczało nam na wakacje marzeń. Z planu wybiły nas dwie rzeczy. W przełomowym 2010 roku, w wypadku samochodowym zginęła prawie cała moja rodzina. Prowadził ukochany dziadek, jechała z nim babcia i ciocia Irena. Zawinił kierowca drugiego samochodu, również nie przeżył. Mama została sama w naszym nagle zbyt dużym, azbestowym domku. Drugą niespodzianką była ciąża w 2011– chciana, choć niewystarana. Życie za życie?
Dzięki temu co się stało miałam swój moment siostrzanej bliskości. Wielogodzinne rozmowy o wszystkim i niczym, wspomnienia, wspólne łzy i wspólne odłożenie kasy i wysłanie Mamy i jej koleżanki na wakacje na Majorce (koleżanka na szczęście sama sobie zapłaciła). Nigdy nie zapomnę jak siostra – ja jestem ekstrawertyczką i choleryczką, siostra wręcz przeciwnie, skryta, małomówna – zwierzyła mi się, ze przed zaśnięciem patrzy zawsze w okno, na hotel, który znajduje się naprzeciwko jej mieszkania i sprawdza ile okien dziś jest zapalonych. Myśli o tym co teraz może się tam dziać, jacy ludzie, jakie historie. Już dawno tego nie czułam, ale wtedy wiedziałam – moja krew, jesteśmy jednak podobne.
Podjęłyśmy też decyzje (oczywiście razem z naszymi mężami). Siostra w przyszłości zamieszka z teściami (którzy zresztą budowali dom, z myślą o dwóch rodzinach), a ja z mężem wprowadzimy się do mojej mamy, żeby dom się nie posypał i żebyśmy dali radę go utrzymać. Ponieważ dom rodzinny mojej mamy jest mniej wartościowy, teściowie pomogą nam go odremontować, podzielić na dwa mieszkania, a w przyszłości my nie dostaniemy nic z ich domu. Nie do końca sprawiedliwe to będzie finansowo, ale chciałam ratować mamę. Wydawało mi się, ze to co planuję jest takie szlachetne... Ale diabeł tkwi w szczególe. Niuans. Jeszcze razem nie mieszkamy, a ja już widzę jak mój troszkę dyktatorski mąż wchodzi na głowę zbyt konformistycznej mamie, a ja między młotem, a kowadłem. Ale są decyzje, od których nie ma odwrotu. Kiedyś, x kłótni temu, myślałam inaczej, teraz już wiem – trzeba było sprzedać dom (mimo sentymentów mamy), kupić jej mieszkanie z dużym balkonem, a w okolicy sobie kupić takie z jednym pokojem więcej niż teraz mamy, dla dziecka. Nie byłoby długów i konfliktów.
Początkiem 2011 roku urodziła się Zuzanna, córka siostry. Teściowa oszalała na jej punkcie, nasza mama też, ale było jeszcze za szybko po śmierci dziadków i cioci, żeby umiała się tym tak w pełni cieszyć, a przynajmniej, żeby to okazywać na zewnątrz. Powiem tak, jestem dosyć empatyczną osobą i wszystko mi mówi, że przez to siostra bardzo zbliżyła się do teściowej, a oddaliła od mamy. Zbzikowała na punkcie „najpiękniejszej na świecie” Zuzy. Jak to mawia Lena: oj, żeby tylko drugie moje dziecko było tak ładne jak pierwsze, bo będzie mu ciężko (sic!).
W tym samym roku mama zlikwidowała sklep i uznała, że czas na emeryturę, a ja zaszłam we wspomnianą już ciążę. Chciałam chłopczyka, tylko z jednego powodu. Żeby było mniej porównań z cudem natury – Zuzą. Dziewczynka jest naprawdę fajna, ale przez moją siostrę i tandem teściowa Beata, ciocia Ania nienawidzę wszelkich rozmów na jej temat. Znowu oddaliłyśmy się z Leną, tym razem jednak tylko na życzenie jej i jej męża. Przy dziecku odwoływali wszystkie spotkania, tłumacząc, że zrozumiemy jak nasz bobas się urodzi (jakoś jak się urodził, dalej żyjemy pełnią życia, po prostu uwzględniamy tego małego człowieka w naszych planach). Z Leny zrobiła się włoska mamina. Tuż po urlopie macierzyńskim zmieniła pracę, na o wiele lepiej płatną, w HR w dużym hipermarkecie, gdzie dalej zajmuje się payrollem, za to pracuje na dwie zmiany, taka polityka firmy, a jej to odpowiada. Do mamy rzadko przychodzi, za to można ją spotkać na każdej imprezie u teściów. Niby narzeka ze mną, że „od zawsze” teściowa robi ten sam zestaw dań na każdą imprezę, że nasi panowie za długo grają na gitarach w czasie, każdej imprezy, zwłaszcza, że nikt poza nimi nie umie śpiewać, niby dość ma niezastąpionych rad teściowej co do tego „jak dobra żona dyplomatką w małżeństwie jest”, a o uwagach co do wychowania dzieci lepiej nie wspominać, niby... Niby, a w praktyce, ciągnie ją do rodziny teściów jak do wyroczni.


W każdym razie, dla mnie rok 2011 upłynął pod znakiem lizania ran po śmierci bliskich, ale przede wszystkim pod znakiem ciąży. Na szczęście w tak sfeminizowanej firmie jak nasze CUS bardzo fajnie rozwinięto politykę prorodzinną. Bez przerwy ktoś jest w ciąży, na macierzyńskim, ktoś karmi, zdecydował się na wychowawczy, kogoś zatrudniono na umowie na zastępstwo itp. Coś zwłaszcza o tym ostatnim punkcie wiedziałam, ponieważ niedługo przed zajściem w ciążę poszerzono mój zakres obowiązków. Razem z szefem CUS zajmowałam się rekrutacjami do działu logistyki (jedna z koleżanek została analogicznie wytypowana do działu księgowości, a w razie urlopu, choroby, zastępowałyśmy się). Byłam przeszczekiwać – odmiana od rutyny. Ale kwiatki też niezłe były, zwłaszcza, że szef jest specyficzny. Kwintesencja przebiegłości z niego. No i zawsze mnie zetnie z nóg czymś... Śmieje się, ze powinnam napisać książkę o procesie rekrutacji z nim. Przykładowo:

- na rekrutacji na swoją asystentkę, słodkim blondynom mówił, że one mają pełnić funkcję ochroniarza, frontmana i nie puszczać na open space nikogo, żeby nie doszło do kradzieży (mamy ochronę, a jemu chodziło o to, że drzwi na open space są blokowane i to asystentka wpuszcza gości, ale wszystko można rożnie powiedzieć);
- miesiąc temu został degradowany, z szefa jeszcze jednej oddziału firmy w Polsce, na szefa tylko naszego CUS. Na rekrutacji często opowiada dłużej niż ma szansę wypowiedzieć się kandydat, szczególnie rozbudowuje wstęp, w czasie którego, w kilku słowach powinniśmy zaprezentować firmę. Tym razem, kiedy zaczął swój wstępny monolog, oświadczył że teraz w firmie jest zamieszanie i firma ma kłopoty, ale on nie chce wchodzić w szczegóły (firma ma się świetnie, ale co tam wizerunek...);
- no i ostatnia przed moim porodem rekrutacja. Nagle oznajmił kandydatce (nomen omen z firmy, która szykanuje pracowników), która kilka razy podkreślała, że dla niej najważniejszy jest szacunek dla pracowników i ludzkie traktowanie, w każdym razie oznajmił jej, że w CUS NIE MA URLOPÓW. Potem wyjaśnił, że to chodzi o to, że jest zastępowalność pracowników na czas absencji i klient nie odczuwa zaniedbania, ale nie wiem czy ktoś go jeszcze słuchał...


Sporo już tego pozapominałam, ale co tam, może kiedyś napiszę bestseller o tych rozmowach rekrutacyjnych ;-)
No i tak to wszystko się kulało do ostatniego miesiąca mojej ciąży. W dziewiątym miesiącu postanowiłam odpocząć i poszłam na chorobowe. Kręgosłup nie dawał mi spać i bałam się pomyłki w pracy. Był to mój miodowy miesiąc;-) taki tylko mój. Mąż też miał dobrze. Zawsze gotujemy razem, a w tym okresie przychodził na cieplutki obiadek do domu.
Nasz synek ma na imię Józio. Po dziadku. Ja lubię pieszczotliwie nazywać go Niunio, Niuniek. Urodził się 3 kwietnia 2012, a imieniny obchodzi 4 kwietnia. Imieniny Józefa są i 3 kwietnia, i 4 kwietnia, ale nie chcieliśmy, żeby był poszkodowany i miał o jeden wyjątkowy dla siebie dzień mniej. Moja siostra jest jego mamą chrzestną. Moja mama dzięki niemu opanowała się. Dalej wystarczy odrobina stresu i wracają trzęsące się dłonie, histeryczny głos i rozbiegany wzrok jaki towarzyszył jej po śmierci bliskich, ale jest już lepiej. Zresztą córka mojej siostry też jest jej oczkiem w głowie i działa jak doskonała terapia na babcię.
I tym sposobem jesteśmy już blisko tu i teraz. Ale jeszcze jeden rozdział o czymś całkiem innym. Taki wakacyjny przerywnik, w kolejnym wpisie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates