/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

sobota, 1 września 2012

Jak się zaczęło... / biografia cz. 1 /

Zanim zacznę Wam pisać jak jest, opowiem Wam jak to się stało, że tak jest :-)

Każdy poranek to nowy początek. Nowa wartość. Można spieprzyć kolejny dzień, a można sprawić, że będziemy dzisiaj z siebie dumni. Można też po prostu żyć. Zawsze wiedziałam, że akurat tego nie potrafię. Może to coś w genach, coś w powietrzu, otoczeniu. A może to przez moją siostrę Elenę. Między nami zawsze było troszkę więcej rywalizacji niż wsparcia. Choć to drugie też występowało.
Taty nie znałyśmy. Temat tabu w domu. Mama mówiła zawsze z uśmiechem, że chciała sobie zrobić dziecko i udało jej się podwójnie zrealizować plan. Uśmiech gasł przy każdej próbie kontynuacji tematu. A nawet w plan można było wątpić. Samotna kobieta z obsesyjnie religijnego domu, w którym ledwo mieściły się już dwa pokolenia, miałaby planować bękarta? Fakt – mama była niczego sobie. Ładna, odrobinę korpulentna kobieta o ciemnych oczach i włosach. Jako jedyna na ulicy skończyła studia. Wyróżniała się, a przynajmniej kiedyś się wyróżniała, bo przez większą część swojego zawodowego życia prowadziła mały sklepik z ciuchami. Blisko domu, blisko kościoła. Na życie starczało, na marzenia już nie. Na mnie i siostrę wołała zawsze zdrobniale. Elene stała się dla całej rodziny Leną, a ja – Miłą. Mama zresztą też nie cierpiała pełnej wersji swojego imienia – Jadwiga, zawsze kazała nazywać się Jagódką.
Nasz stary dom pokryty azbestem miał niesamowitą historię. Przynajmniej tak twierdziła ciotka Irena, siostra mamy. Miłośniczka prac ręcznych, konfitur domowej roboty i wszystkiego na pokaz. Ciotka przez rok miała męża, dlatego czuła nieznośną wyższość nad swoją siostrą, moją mamą. Mąż zginął w kopalni, a ciotka załapała się na rentę po nim, więc pracą zawodową się nie skalała. Według ciotki, w piwnicy, w czasie wojny (wtedy dom stanowił jedną izbę z piwnicą i przylegającą szopą, resztę domu rozbudowano w dobie komunizmu, co doskonale widać w architekturze budynku) ponoć kwitł biznes – od hodowli biednych królików zamkniętych w ciasnych klatka, po sprowadzanie kawy z Węgier. Ponoć był to czas dobrobytu dla naszego rodu, którego niestety nikt poza ciotką (jeszcze wtedy nienarodzoną) nie pamięta.
Z mamą i ciocią mieszkał jeszcze dziadek Józef oraz babcia Romana. Babcia nie lubiła dzieci, więc z siostrą całe dzieciństwo starałyśmy się schodzić jej z drogi, natomiast dziadek był wzorcowy. Ciepły, zawsze chętny do opowiedzenia jakiejś ciekawej historyjki, nawet palił fajkę, co powodowało, że jako dziewczynki nigdy nie umiałyśmy sobie wyobrazić, że dziadek kiedyś nie był dziadkiem, zresztą dalej przekracza to moje zdolności percepcyjne. W domu był jedynym mężczyzną, może dlatego przyjął bezpieczną strategię obserwatora, troszkę bardziej z boku, troszkę zatopiony w swoim świecie. Tak było od zawsze.
Azbestowy dom praktycznie nie miał ogrodu (już po naszej wyprowadzce rodzina dokupiła przyległą działkę). Na niewielkim skrawku ziemi przynależącym do posesji mieściła się jednak jabłoń. Miłość babci Romy (chyba zresztą jedyna) – drzewo zmieniała każda pora roku, a owoce dawało znakomite. Okolica, jak to w wiosce - sypialni dużego miasta zwykle bywa, rozwijała się szybko, jednak chaotycznie. Brak planu zagospodarowania terenu i bujna fantazja nowobogackich sąsiadów, co rusz wprowadzały nowy element zabudowy, nijak pasujący do otoczenia. Ulica przy, której mieszkaliśmy jest ślepa, a zaczyna się praktycznie na placu kościelnym, za którym jest mało ciekawe centrum wioski – fryzjer (doskonałe źródło plotek), spożywczy supermarket, sklep z ubraniami „U Jagódki” (zgadnijcie skąd nazwa? kiedyś należał do mamy), mała kwiaciarnia bardziej przypominająca kiosk ruchu ze wszystkim co się da, oraz wiejski dom kultury.
Mimo że okolica oferowała takie rarytasy ja i siostra, przy pierwszej sposobności wyfrunęłyśmy z domu. Obie do Krakowa. Lena jak zawsze wiedziała czego chce. Dewiza życiowa, małymi kroczkami do celu. Akademia Ekonomiczna w Krakowie, kierunek Zarządzanie, Specjalność: Zarządzanie Zasobami Ludzkimi. Od razu zapisała się też do klubu Wagabunda i już na pierwszym roku zaprezentowała slajdowisko ze swoich wakacji we Włoszech, które zjechała od Mediolanu po Palermo. Jej jedyna zagraniczna wyprawa, ale dobrze i wielokrotnie sprzedana. Wykorzystała ją nawet do zdobycia tymczasowej pracy pilota wycieczek. Szału nie było. Kilka razy towarzyszyła z Polski turystom jadącym do Watykanu na Anioł Pański z Papierzem Polakiem. Ale było co wpisać do CV, a kto lepiej niż Lena miałby o tym wiedzieć? Lena mieszkała na stancji. Nie udało jej się załatwić akademika przez uczelnię. Co innego ja. Napisałam kilka podań, cierpliwie poczekała do września i już na pierwszym roku przekroczyła próg Nawojki, co przecież jest prawie niemożliwe. Ale czemu nie wykorzystać faktu, że się jest dzieckiem samotnej matki ze wsi (nie przyznałam się nikomu w rodzinie do podkreślenia tych specyficznych atrybutów w podaniach)?
Oj płycizno mego charakteru. Byłam pewna, ze dzięki temu mój start w wielkim świecie będzie lepszy niż siostry. Łatwiej o znajomości w akademiku, a kierunek studiów na najstarszej polskiej uczelni też miał sprzyjać ciekawemu życiu. Porównawcze Studia Cywilizacji UJ – nigdy nie zapomnę zajęć, które odbywały się przy samym Rynku Krakowskim. Pod koniec semestru letniego, kiedy Krakowem rządzili turyści, a rynek ożywał gwarem i muzyką, ciężko było się skupić na nauce w salach, które z powodu braku klimatyzacji, miały szeroko otwarte okna wychodzące wprost na Sukiennice. Czas studiów oficjalnie uznaję za najlepszy w swoim życiu. Może właśnie był zbyt dobry i ciekawy? Potem musiała już nastąpić przytłaczająca szara rzeczywistość? Wykłady z historii jogi, gdzie prowadząca na biurku wyczyniała niemożliwe rzeczy ze swoim ciałem, jednocześnie opowiadając o poszczególnych zakonach buddyjskich, wykłady z dziekanem, który już na pierwszych zajęciach podważył całą biblię, konfrontując ją z historią i geografią (czemu współcześni Jezusowi wspominają o Janie Chrzcicielu i innych, a o samym Jezusie nie ma ani słowa? Czemu tak późno spisano Ewangelie?), moja praca dyplomowa o Marii Magdalenie (a właściwie o trzech Mariach Magdalenach – Egipcjance, prostytutce i Apostołce Apostołów), a zwłaszcza stypendium półroczne w Amsterdamie. To wszystko było fascynujące. Codziennie miałam poczucie, że się rozwijam i mam tyle możliwości przed sobą. Fakt – może kierunek studiów mało praktyczny, ale przecież byłam dobra w tym co robiłam, nawet wybitna. To też musi się liczyć.
Nie pytałyśmy z siostrą skąd mama wzięła pieniądze na studia, ani jakim cudem zapewniła nam start – obie dostałyśmy małe mieszkanka w wielkopłytowym blokowisku w mieście, z którym graniczyła rodzinna wioska. Mama mówiła, że losowała, której siostrze przypadnie, które mieszkanie. Lena zamieszkała w M2 koło ruchliwej drogi wyjazdowej z miasta, z widokiem na góry i ogromny trzygwiazdkowy hotel. Ja dostałam mieszkanko w głębi osiedla po jednej i drugiej stronie mojego bloku znajdują się identyczne bloki, doskonałe pomniki komunizmu. Widok żaden. Największa różnica polegała jednak na tym, że mieszkanie Leny było już dość nowocześnie wykończone. Panele, zabudowa z przesuwana szafą, nawet lampy ledowe nad blatem kuchennym. Skromnie ale nowocześnie. A mnie trafiło się mieszkanko po starej babci. Obwieszone krucyfiksami, sztucznymi kwiatkami, maskotkami i starymi dywanami na szarej wykładzinie. Ciężko było poczuć się jak w domu, nawet po wyrzuceniu rzeczy staruszki i przemalowaniu saloniku i małej sypialni. Na większy remont nie starczyło pieniędzy.
Lena studiowała trzy lata, ja pięć. Siostra jest 4 lata młodsza, ale te dwa lata różnicy praktycznie zniwelowały różnicę między nami jeżeli chodzi o start w życiu zawodowym, jeszcze szybciej postanowiła poukładać sobie życie, bo już jako 19-latka wyszła za miłość swojego życia. Mąż, praca w zawodzie i coniedzielne odwiedziny u mamy na obiedzie z kompotem i surówkami w osobnej salaterce. Obie z siostrą jesteśmy dość szczupłymi szatynkami o klasycznej urodzie (choć każda inaczej reprezentowała to enigmatyczne określenie – przykładowo ja ciągle walczę o zachowanie figury, a siostra ma szczęście bycia niejadkiem i ani centymetra zbędnego tłuszczu u niej się chyba nigdy nie znajdzie). Lena szybko odnalazła swój styl – przefarbowała się na rudo, a ołówkowe spódnice i obcisłe bluzeczki stanowią większość jej garderoby. Siostra marzyła o podróżach, o założeniu własnego biura podróży, ale, jak mawia: gdyby w Polsce były inne realia (czytaj: nigdy). Przynajmniej tak twierdzi. Nigdy nic nie zrobiła w kierunku realizacji swoich marzeń, mimo to ma swój bezpieczny świat i wydaje się głęboko w nim zakotwiczona i szczęśliwa. Chyba jest w niej sporo z ciotki Ireny. Lubuje się w wizji domu „idealnego”, katolickiego, pedantycznego. Może to brzemię braku taty?
Natomiast moje życie potoczyło się o wiele bardziej chaotycznie i przypadkowo. Po powrocie ze stypendium w Amsterdamie, ostatnie pół roku studiów, kiedy pozostało mi tylko dokończenie pracy magisterskiej, spędziłam w mieście rodzinnym, a właściwie w domu mamy. Do swojego mieszkanka w bloku chodziłam malować ściany, słuchać Niny Simone i jeść ukochaną czekoladę Lind (rozpusta ale za to jedyna) w nieprzyzwoitej ilości, natomiast nie pracowałam, więc nie mogła jeszcze myśleć o samodzielnym utrzymaniu się. Może powinna na czas pisania pracy wrócić do Krakowa, może wszystko inaczej by się potoczyło, bo przecież myślałam o doktoracie, nawet zakwalifikowałam się na dalsze studia, dostałam stypendium MEN-owskie i wszystko wyglądało obiecująco.
Głównym punktem zapalnym, w tym okresie, okazała się ciocia Irena. Lena z jej poukładanym życiem, mająca z nią jedynie kontakt w czasie niedzielnego obiadu jawiła się jej, jako doskonałe dziecko. A ja? Studenckie ciuchy, imprezy od czasu do czasu, ale jak się bawić to do rana, brak pracy, no i codzienne wspólne mieszkanie, które tworzyło pole do starć, zwłaszcza w kwestii światopoglądu i to na każdym kroku. Może i moja mama częściej przyznałaby rację swojej córce (mnie), ale uważała, że największym dobrem jest bezkonfliktowe życie i niesprzeciwianie się innym, choćbyśmy działali wbrew sobie, więc pogrążała mnie wiecznymi wyrzutami. Jej mały kult konformizmu. Jedyną moją szansą ucieczki były własne pieniążki.
Nadarzyła się okazja. A przekora losu z takimi okazjami polega na tym, że wrzucają nasze życie na niezaplanowany tor i czasami później bardzo trudno zmienić jego bieg. W rodzinnym mieście otwierali oddział Centrum Usług Skonsolidowanych, piękna nazwa oznaczająca open space, ludzi – cyferki wykonujących swoje zadania dla międzynarodowych klientów, którym wszystko jedno, czy kontaktują się z kimś we Francji, Polsce, czy Indiach. I tak będzie presja czasu, zmienność zleceń i konkurencja. Firma otwierała w CUS dwa działy, księgowość i logistykę. Pierwszy dział wymagał znajomości ekonomi, ale w drugim wystarczyła bardzo dobra znajomość języka angielskiego (same profity ze stypendium w Amsterdamie). Ergo Specjalista ds. Logistyki. Własny mikro boks, członek dwudziestoosobowego zespołu, jednego z trzech w dziale logistyki, wklepywanie zamówień na komponenty do samochodu do systemu i rozmowy z klientami (tak będzie na czas, niestety forma spedycyjna nawaliła, będzie jutro...). Każdy dzień taki sam – gorąca linia z klientami, użeranie się z magazynem, koleżanki (trzech facetów na prawie pięćdziesiąt bab nie czyni wiosny), comiesięczne zebrania z toksycznym szefem CUS (co miesiąc ma inną wizję strategii) i (nie)zbędne raporty. Dzięki pracy przeprowadziłam się do własnego mieszkanka, zakładając że i praca, i mieszkanko to tymczasowe życie (bo przecież jeszcze mam na doktorat czas).

W miejscu, w którym znajduje się nasze osiedle, kiedyś były pola uprawne, niedaleko płynie strumień, który zaczyna swój bieg w górach, po drodze przecina piękną dolinkę. Kiedyś często wybierałam się do tej małej doliny nieopodal mieszkania na spacer. Parę chwil i inny świat. Bogate domki, przycięte trawniki, garaże na dwa samochody i drzwi z wbudowanym lustrem weneckim. Uwielbiam wychwytywać takie detale. Przyroda mnie wyciszała, ale tak naprawdę przychodziłam tu, tak troszkę podglądać. W Krakowie i Amsterdamie zostawiłam większość znajomych. Siostra z sielankowym życiem małżeńskim nie miała specjalnie dla mnie czasu, a mnie do nich też nie ciągnęło przez diametralnie różne zainteresowania (w ich przypadku ich brak, a w moim zbyt liczne jak dla nich). Samotność jednak nie była moją drugą naturą (a przynajmniej samotność na pełen etat, bo tak raz na czas to co innego). Puki szłam, wszystko było dobrze, jednak kiedy docierałam na miejsce docelowe, czułam się dziwnie skrępowana. Ani z nikim nie mogłam podzielić myśli, ani posiedzieć na łące koło kogoś bliskiego. W sumie wystarczyłby pies na uzasadnienie spacerów, jednak co zrobić z czworonogiem, kiedy wrócę na studia doktoranckie? Poza tym większość czasu i tak psina cierpiałaby samotnie w moim mieszkaniu.
Poza pracą raz w tygodniu uczęszczałam na lekcje zumby oraz kurs języka angielskiego – uczyłam się u swojej znajomej z liceum, która skończyła filologię angielską. W rezultacie były to bardziej zajęcia konwersacyjne (babskie ploteczki po angielsku) niż zwykłe lekcje. Na więcej stałych zajęć nie mogłam sobie pozwolić. Brak paczki znajomych, z którymi mogłabym wybrać się na wymarzone wakacje był frustrujący, ale z drugiej strony to była jedyna szansa, żeby zaoszczędzić na jakieś stare Seicento. Do pracy na szczęście miałam blisko – pół godzinki na nogach, a nienawiść do autobusów (albo raczej do czekania na autobus na przystanku) mobilizowała mnie wtedy do codziennych spacerów. Do domu rodzinnego zabierałam się w niedziele z siostrą, a osiedlowe sklepy wystarczały mi do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Do centrum miasta wybierałam się raz w miesiącu – oddać książki do biblioteki i wypożyczyć nowe, a przy okazji zgrzeszyć w centrum handlowym, kupując jakiś zbyteczny ciuch czy kosmetyk.
Najbardziej bolało mnie, że nie udało mi się specjalnie zaprzyjaźnić z nikim w pracy. Z wszystkimi miałam bardzo dobry kontakt, ale z nikim bardzo bliski. Raz na czas, z grupką singielek wybierałam się potańczyć, ale one mieszkały w sąsiednich miejscowościach i w sumie kontakt był dość rzadki. Czasami tak bywa. Wkoło Ciebie pełno ludzi, a nikogo bliskiego, kogo mogłabyś nazwać przyjaciółką, chłopakiem, swoją „paczką”. Idealnie wpisujący się ludzie do kategorii „znajomy” na Facebooku.
W okresie tym zakosztowałam takiej wolności, której mi teraz czasami brak. To właśnie ten jedyny element samotności, za którym tęsknię. Wtedy sporo czytałam jeszcze mądrych rzeczy (teraz dalej czytam sporo ale ograniczyło się to do beletrystyki, zwłaszcza do kryminałów). Lubiłam po pracy zrobić sobie drzemkę, a wieczorem i w nocy zaczynałam drugie, bardziej dekadenckie życie – książka, czasami winko, pisanie do szuflady. I nie tylko. Dwie publikacje związane z dalej planowanymi studiami doktoranckimi. To dawało mi poczucie, że jestem w takim etapie przejściowym, a tuż za zakrętem czeka to prawdziwe, akademickie życie w Krakowie. Ta...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates