Zanim
zacznę Wam pisać jak jest, opowiem Wam jak to się stało, że tak
jest :-)
Każdy
poranek to nowy początek. Nowa wartość. Można spieprzyć kolejny
dzień, a można sprawić, że będziemy dzisiaj z siebie dumni.
Można też po prostu żyć. Zawsze wiedziałam, że akurat tego nie
potrafię. Może to coś w genach, coś w powietrzu, otoczeniu. A
może to przez moją siostrę Elenę. Między nami zawsze było
troszkę więcej rywalizacji niż wsparcia. Choć to drugie też
występowało.
Taty
nie znałyśmy. Temat tabu w domu. Mama mówiła zawsze z uśmiechem,
że chciała sobie zrobić dziecko i udało jej się podwójnie
zrealizować plan. Uśmiech gasł przy każdej próbie kontynuacji
tematu. A nawet w plan można było wątpić. Samotna kobieta z
obsesyjnie religijnego domu, w którym ledwo mieściły się już dwa
pokolenia, miałaby planować bękarta? Fakt – mama była niczego
sobie. Ładna, odrobinę korpulentna kobieta o ciemnych oczach i
włosach. Jako jedyna na ulicy skończyła studia. Wyróżniała się,
a przynajmniej kiedyś się wyróżniała, bo przez większą część
swojego zawodowego życia prowadziła mały sklepik z ciuchami.
Blisko domu, blisko kościoła. Na życie starczało, na marzenia już
nie. Na mnie i siostrę wołała zawsze zdrobniale. Elene stała się
dla całej rodziny Leną, a ja – Miłą. Mama zresztą też nie
cierpiała pełnej wersji swojego imienia – Jadwiga, zawsze kazała
nazywać się Jagódką.
Nasz
stary dom pokryty azbestem miał niesamowitą historię. Przynajmniej
tak twierdziła ciotka Irena, siostra mamy. Miłośniczka prac
ręcznych, konfitur domowej roboty i wszystkiego na pokaz. Ciotka
przez rok miała męża, dlatego czuła nieznośną wyższość nad
swoją siostrą, moją mamą. Mąż zginął w kopalni, a ciotka załapała się na rentę
po nim, więc pracą zawodową się nie skalała. Według ciotki, w
piwnicy, w czasie wojny (wtedy dom stanowił jedną izbę z piwnicą
i przylegającą szopą, resztę domu rozbudowano w dobie komunizmu,
co doskonale widać w architekturze budynku) ponoć kwitł biznes –
od hodowli biednych królików zamkniętych w ciasnych klatka, po
sprowadzanie kawy z Węgier. Ponoć był to czas dobrobytu dla
naszego rodu, którego niestety nikt poza ciotką (jeszcze wtedy
nienarodzoną) nie pamięta.
Z
mamą i ciocią mieszkał jeszcze dziadek Józef oraz babcia Romana.
Babcia nie lubiła dzieci, więc z siostrą całe dzieciństwo
starałyśmy się schodzić jej z drogi, natomiast dziadek był
wzorcowy. Ciepły, zawsze chętny do opowiedzenia jakiejś ciekawej
historyjki, nawet palił fajkę, co powodowało, że jako dziewczynki
nigdy nie umiałyśmy sobie wyobrazić, że dziadek kiedyś nie był
dziadkiem, zresztą dalej przekracza to moje zdolności percepcyjne.
W domu był jedynym mężczyzną, może dlatego przyjął bezpieczną
strategię obserwatora, troszkę bardziej z boku, troszkę zatopiony
w swoim świecie. Tak było od zawsze.
Azbestowy
dom praktycznie nie miał ogrodu (już po naszej wyprowadzce rodzina dokupiła przyległą działkę). Na niewielkim skrawku ziemi
przynależącym do posesji mieściła się jednak jabłoń. Miłość
babci Romy (chyba zresztą jedyna) – drzewo zmieniała każda pora
roku, a owoce dawało znakomite. Okolica, jak to w wiosce - sypialni
dużego miasta zwykle bywa, rozwijała się szybko, jednak
chaotycznie. Brak planu zagospodarowania terenu i bujna fantazja
nowobogackich sąsiadów, co rusz wprowadzały nowy element zabudowy,
nijak pasujący do otoczenia. Ulica przy, której mieszkaliśmy jest
ślepa, a zaczyna się praktycznie na placu kościelnym, za którym
jest mało ciekawe centrum wioski – fryzjer (doskonałe źródło
plotek), spożywczy supermarket, sklep z ubraniami „U Jagódki”
(zgadnijcie skąd nazwa? kiedyś należał do mamy), mała kwiaciarnia bardziej przypominająca
kiosk ruchu ze wszystkim co się da, oraz wiejski dom kultury.
Mimo
że okolica oferowała takie rarytasy ja i siostra, przy pierwszej
sposobności wyfrunęłyśmy z domu. Obie do Krakowa. Lena jak zawsze
wiedziała czego chce. Dewiza życiowa, małymi kroczkami do celu.
Akademia Ekonomiczna w Krakowie, kierunek Zarządzanie, Specjalność:
Zarządzanie Zasobami Ludzkimi. Od razu zapisała się też do klubu
Wagabunda i już na pierwszym roku zaprezentowała slajdowisko ze
swoich wakacji we Włoszech, które zjechała od Mediolanu po
Palermo. Jej jedyna zagraniczna wyprawa, ale dobrze i wielokrotnie
sprzedana. Wykorzystała ją nawet do zdobycia tymczasowej pracy
pilota wycieczek. Szału nie było. Kilka razy towarzyszyła z Polski
turystom jadącym do Watykanu na Anioł Pański z Papierzem Polakiem.
Ale było co wpisać do CV, a kto lepiej niż Lena miałby o tym
wiedzieć? Lena mieszkała na stancji. Nie udało jej się załatwić
akademika przez uczelnię. Co innego ja. Napisałam kilka podań,
cierpliwie poczekała do września i już na pierwszym roku
przekroczyła próg Nawojki, co przecież jest prawie niemożliwe.
Ale czemu nie wykorzystać faktu, że się jest dzieckiem samotnej
matki ze wsi (nie przyznałam się nikomu w rodzinie do podkreślenia
tych specyficznych atrybutów w podaniach)?
Oj
płycizno mego charakteru. Byłam pewna, ze dzięki temu mój start w
wielkim świecie będzie lepszy niż siostry. Łatwiej o znajomości
w akademiku, a kierunek studiów na najstarszej polskiej uczelni też
miał sprzyjać ciekawemu życiu. Porównawcze Studia Cywilizacji UJ –
nigdy nie zapomnę zajęć, które odbywały się przy samym Rynku Krakowskim. Pod koniec semestru letniego, kiedy Krakowem rządzili
turyści, a rynek ożywał gwarem i muzyką, ciężko było się
skupić na nauce w salach, które z powodu braku klimatyzacji, miały
szeroko otwarte okna wychodzące wprost na Sukiennice. Czas studiów
oficjalnie uznaję za najlepszy w swoim życiu. Może właśnie był
zbyt dobry i ciekawy? Potem musiała już nastąpić przytłaczająca
szara rzeczywistość? Wykłady z historii jogi, gdzie prowadząca na
biurku wyczyniała niemożliwe rzeczy ze swoim ciałem, jednocześnie
opowiadając o poszczególnych zakonach buddyjskich, wykłady z
dziekanem, który już na pierwszych zajęciach podważył całą
biblię, konfrontując ją z historią i geografią (czemu
współcześni Jezusowi wspominają o Janie Chrzcicielu i innych, a o
samym Jezusie nie ma ani słowa? Czemu tak późno spisano
Ewangelie?), moja praca dyplomowa o Marii Magdalenie (a właściwie o
trzech Mariach Magdalenach – Egipcjance, prostytutce i Apostołce
Apostołów), a zwłaszcza stypendium półroczne w Amsterdamie. To
wszystko było fascynujące. Codziennie miałam poczucie, że się
rozwijam i mam tyle możliwości przed sobą. Fakt – może kierunek
studiów mało praktyczny, ale przecież byłam dobra w tym co
robiłam, nawet wybitna. To też musi się liczyć.
Nie
pytałyśmy z siostrą skąd mama wzięła pieniądze na studia, ani
jakim cudem zapewniła nam start – obie dostałyśmy małe
mieszkanka w wielkopłytowym blokowisku w mieście, z którym
graniczyła rodzinna wioska. Mama mówiła, że losowała, której
siostrze przypadnie, które mieszkanie. Lena zamieszkała w M2 koło
ruchliwej drogi wyjazdowej z miasta, z widokiem na góry i ogromny
trzygwiazdkowy hotel. Ja dostałam mieszkanko w głębi osiedla po
jednej i drugiej stronie mojego bloku znajdują się identyczne
bloki, doskonałe pomniki komunizmu. Widok żaden. Największa
różnica polegała jednak na tym, że mieszkanie Leny było już
dość nowocześnie wykończone. Panele, zabudowa z przesuwana szafą,
nawet lampy ledowe nad blatem kuchennym. Skromnie ale nowocześnie. A
mnie trafiło się mieszkanko po starej babci. Obwieszone
krucyfiksami, sztucznymi kwiatkami, maskotkami i starymi dywanami na
szarej wykładzinie. Ciężko było poczuć się jak w domu, nawet po
wyrzuceniu rzeczy staruszki i przemalowaniu saloniku i małej
sypialni. Na większy remont nie starczyło pieniędzy.
Lena
studiowała trzy lata, ja pięć. Siostra jest 4 lata młodsza, ale te dwa lata różnicy praktycznie zniwelowały różnicę między nami jeżeli chodzi o start w życiu zawodowym, jeszcze szybciej postanowiła poukładać sobie życie, bo już jako 19-latka wyszła za miłość swojego życia. Mąż,
praca w zawodzie i coniedzielne odwiedziny u mamy na obiedzie z
kompotem i surówkami w osobnej salaterce. Obie z siostrą jesteśmy
dość szczupłymi szatynkami o klasycznej urodzie (choć każda
inaczej reprezentowała to enigmatyczne określenie – przykładowo ja ciągle walczę o
zachowanie figury, a siostra ma szczęście bycia niejadkiem i ani
centymetra zbędnego tłuszczu u niej się chyba nigdy nie znajdzie).
Lena szybko odnalazła swój styl – przefarbowała się na rudo, a
ołówkowe spódnice i obcisłe bluzeczki stanowią większość jej
garderoby. Siostra marzyła o podróżach, o założeniu własnego
biura podróży, ale, jak mawia: gdyby w Polsce były inne realia (czytaj:
nigdy). Przynajmniej tak twierdzi. Nigdy nic nie zrobiła w kierunku
realizacji swoich marzeń, mimo to ma swój bezpieczny świat i
wydaje się głęboko w nim zakotwiczona i szczęśliwa. Chyba jest w
niej sporo z ciotki Ireny. Lubuje się w wizji domu „idealnego”,
katolickiego, pedantycznego. Może to brzemię braku taty?
Natomiast
moje życie potoczyło się o wiele bardziej chaotycznie i
przypadkowo. Po powrocie ze stypendium w Amsterdamie, ostatnie pół
roku studiów, kiedy pozostało mi tylko dokończenie pracy
magisterskiej, spędziłam w mieście rodzinnym, a właściwie w domu
mamy. Do swojego mieszkanka w bloku chodziłam malować ściany,
słuchać Niny Simone i jeść ukochaną czekoladę Lind (rozpusta
ale za to jedyna) w nieprzyzwoitej ilości, natomiast nie pracowałam,
więc nie mogła jeszcze myśleć o samodzielnym utrzymaniu się.
Może powinna na czas pisania pracy wrócić do Krakowa, może
wszystko inaczej by się potoczyło, bo przecież myślałam o
doktoracie, nawet zakwalifikowałam się na dalsze studia, dostałam
stypendium MEN-owskie i wszystko wyglądało obiecująco.
Głównym
punktem zapalnym, w tym okresie, okazała się ciocia Irena. Lena z
jej poukładanym życiem, mająca z nią jedynie kontakt w czasie
niedzielnego obiadu jawiła się jej, jako doskonałe dziecko. A ja?
Studenckie ciuchy, imprezy od czasu do czasu, ale jak się bawić to
do rana, brak pracy, no i codzienne wspólne mieszkanie, które
tworzyło pole do starć, zwłaszcza w kwestii światopoglądu i to
na każdym kroku. Może i moja mama częściej przyznałaby rację
swojej córce (mnie), ale uważała, że największym dobrem jest
bezkonfliktowe życie i niesprzeciwianie się innym, choćbyśmy
działali wbrew sobie, więc pogrążała mnie wiecznymi wyrzutami. Jej mały kult konformizmu.
Jedyną moją szansą ucieczki były własne pieniążki.
Nadarzyła
się okazja. A przekora losu z takimi okazjami polega na tym, że
wrzucają nasze życie na niezaplanowany tor i czasami później
bardzo trudno zmienić jego bieg. W rodzinnym mieście otwierali
oddział Centrum Usług Skonsolidowanych, piękna nazwa oznaczająca
open space, ludzi – cyferki wykonujących swoje zadania dla
międzynarodowych klientów, którym wszystko jedno, czy kontaktują
się z kimś we Francji, Polsce, czy Indiach. I tak będzie presja
czasu, zmienność zleceń i konkurencja. Firma otwierała w CUS dwa
działy, księgowość i logistykę. Pierwszy dział wymagał
znajomości ekonomi, ale w drugim wystarczyła bardzo dobra znajomość
języka angielskiego (same profity ze stypendium w Amsterdamie). Ergo
Specjalista ds. Logistyki. Własny mikro boks, członek
dwudziestoosobowego zespołu, jednego z trzech w dziale logistyki,
wklepywanie zamówień na komponenty do samochodu do systemu i
rozmowy z klientami (tak będzie na czas, niestety forma spedycyjna
nawaliła, będzie jutro...). Każdy dzień taki sam – gorąca
linia z klientami, użeranie się z magazynem, koleżanki (trzech
facetów na prawie pięćdziesiąt bab nie czyni wiosny),
comiesięczne zebrania z toksycznym szefem CUS (co miesiąc ma inną
wizję strategii) i (nie)zbędne raporty. Dzięki pracy
przeprowadziłam się do własnego mieszkanka, zakładając że i
praca, i mieszkanko to tymczasowe życie (bo przecież jeszcze mam na
doktorat czas).
W
miejscu, w którym znajduje się nasze osiedle, kiedyś były pola
uprawne, niedaleko płynie strumień, który zaczyna swój bieg w
górach, po drodze przecina piękną dolinkę. Kiedyś często
wybierałam się do tej małej doliny nieopodal mieszkania na spacer.
Parę chwil i inny świat. Bogate domki, przycięte trawniki, garaże
na dwa samochody i drzwi z wbudowanym lustrem weneckim. Uwielbiam
wychwytywać takie detale. Przyroda mnie wyciszała, ale tak naprawdę
przychodziłam tu, tak troszkę podglądać. W Krakowie i Amsterdamie
zostawiłam większość znajomych. Siostra z sielankowym życiem
małżeńskim nie miała specjalnie dla mnie czasu, a mnie do nich
też nie ciągnęło przez diametralnie różne zainteresowania (w
ich przypadku ich brak, a w moim zbyt liczne jak dla nich). Samotność
jednak nie była moją drugą naturą (a przynajmniej samotność na
pełen etat, bo tak raz na czas to co innego). Puki szłam, wszystko
było dobrze, jednak kiedy docierałam na miejsce docelowe, czułam
się dziwnie skrępowana. Ani z nikim nie mogłam podzielić myśli,
ani posiedzieć na łące koło kogoś bliskiego. W sumie
wystarczyłby pies na uzasadnienie spacerów, jednak co zrobić z
czworonogiem, kiedy wrócę na studia doktoranckie? Poza tym
większość czasu i tak psina cierpiałaby samotnie w moim
mieszkaniu.
Poza
pracą raz w tygodniu uczęszczałam na lekcje zumby oraz kurs języka
angielskiego – uczyłam się u swojej znajomej z liceum, która
skończyła filologię angielską. W rezultacie były to bardziej
zajęcia konwersacyjne (babskie ploteczki po angielsku) niż zwykłe
lekcje. Na więcej stałych zajęć nie mogłam sobie pozwolić. Brak
paczki znajomych, z którymi mogłabym wybrać się na wymarzone
wakacje był frustrujący, ale z drugiej strony to była jedyna
szansa, żeby zaoszczędzić na jakieś stare Seicento. Do pracy na
szczęście miałam blisko – pół godzinki na nogach, a nienawiść
do autobusów (albo raczej do czekania na autobus na przystanku)
mobilizowała mnie wtedy do codziennych spacerów. Do domu rodzinnego
zabierałam się w niedziele z siostrą, a osiedlowe sklepy
wystarczały mi do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Do centrum
miasta wybierałam się raz w miesiącu – oddać książki do
biblioteki i wypożyczyć nowe, a przy okazji zgrzeszyć w centrum
handlowym, kupując jakiś zbyteczny ciuch czy kosmetyk.
Najbardziej
bolało mnie, że nie udało mi się specjalnie zaprzyjaźnić z
nikim w pracy. Z wszystkimi miałam bardzo dobry kontakt, ale z nikim
bardzo bliski. Raz na czas, z grupką singielek wybierałam się
potańczyć, ale one mieszkały w sąsiednich miejscowościach i w
sumie kontakt był dość rzadki. Czasami tak bywa. Wkoło Ciebie
pełno ludzi, a nikogo bliskiego, kogo mogłabyś nazwać
przyjaciółką, chłopakiem, swoją „paczką”. Idealnie
wpisujący się ludzie do kategorii „znajomy” na Facebooku.
W
okresie tym zakosztowałam takiej wolności, której mi teraz czasami
brak. To właśnie ten jedyny element samotności, za którym
tęsknię. Wtedy sporo czytałam jeszcze mądrych rzeczy (teraz dalej
czytam sporo ale ograniczyło się to do beletrystyki, zwłaszcza do
kryminałów). Lubiłam po pracy zrobić sobie drzemkę, a wieczorem
i w nocy zaczynałam drugie, bardziej dekadenckie życie – książka,
czasami winko, pisanie do szuflady. I nie tylko. Dwie publikacje związane z
dalej planowanymi studiami doktoranckimi. To dawało mi poczucie, że
jestem w takim etapie przejściowym, a tuż za zakrętem czeka to
prawdziwe, akademickie życie w Krakowie. Ta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz