Między
blokami na naszym osiedlu są pojedyncze domki rodzinne. Jeden,
znajdując się blisko nas, jest w strasznym stanie. Komunistyczny
kwadrat, bez tynku, stare okna nigdy nie wymienione. Takie stare domy
kojarzą się ze starymi ludźmi, którzy nie mają ani sił, ani
pieniędzy na remont. Jak więc się zdziwiłam, kiedy w uchylonym
oknie balkonowym na piętrze zobaczyłam kobietę z niemowlakiem,
może z miesiąc, dwa starszym od Józia. Jestem osobą ambitną,
nigdy w pełni nie usatysfakcjonowaną z tego co ma, ale w takich
chwilach nachodzi mnie refleksja – przecież mogłabym być kobietą
stojącą w tym oknie. Oczywiście, taki ulotny obraz nie daje mi
prawdy o tym jak ona żyje, kim jest. Może to wcale nie osoba żyjąca
od pierwszego do pierwszego, a rodzina lekkoduchów, nie dbających o
dom? Nigdy się tego pewnie nie dowiem. Choć kto wie... Jest ponoć
taka teoria o siedmiu osobach, które nas dzielą od prawie każdego
człowieka na świecie. Jakiś Amerykanin zrobił badania i film o
tym, ze tylko 7 ludzi dzieli go od przypadkowo poznanej osoby bodajże
w Mongolii. Nie wiem na ile to prawda bo moja wiedza pochodzi z
czytanki na kursie angielskiego, ale koncepcja niezwykle ciekawa.
Taka globalna wioska McLuhana.
Zanim
dziś wpadłaś nas odwiedzić, z dzidziusiem leżakowaliśmy się na
blokowym balkonie. No troszkę przesadzam – malec wciśnięty na
styk w swojej huśtawce, a ja na poduszce z kanapy siedziałam na
ziemi. Uwielbiam włoskie balkony, ogromne tarasy, a nie nasze
blokowe pierdki. Gdyby moje mieszkanko miało jeden pokój więcej
(dwie sypialnie + salon + kuchnia + przedpokój) oraz duży taras,
wolałabym je niż dom. Jednak przy braku takiej możliwości cieszę
się, że kiedyś nasze mikroskopijne gniazdko zmienimy na dom. Dom
ma przewagę o trzy pory roku wobec jednej. Tylko zima, bez
odśnieżania, kosztownego ogrzewania i niespodziewanych napraw, jest
o wiele przyjemniejsza, kiedy mieszka się w bloku, pozostałe pory
roku, jeżeli ma się choć skrawek ogrodu, milej spędzać na swojej
ziemi.
Tik
tak, tik tak – ostatni weekend przed powrotem do pracy. Za to wiem,
że czeka mnie niespodzianka. Awans na lidera, będę miała jedną
podwładną i razem, będziemy troszkę odciążone z pracy w dziale
logistyki na rzecz koordynowania projektów standaryzacyjnych. Taka
moja mała mikrokomórka. Strasznie się cieszę bo przecież nie
jedna kobieta po macierzyńskim nie ma gdzie wracać do pracy, a ja
od razu wracam na lepsze warunki. Szkoda, że za tym nie idzie ruch
płacowy. Ponoć, za trzy miesiące jak się sprawdzę wrócimy do
tematu. Tra la la la ;-)
stroopwafels_flickr_Ubermaus_CC BY-NC-ND 2.0
Ale
ja tu gadu gadu, a Ty lepiej powiedz czego się napijesz? Może
zaparzę nam herbatki, kupiłam sypaną herbatkę Irish Dream, pisze
na niej, że składa się z Herbaty Keemun Congon z kokosem,
passiflorą, saflorem, liśćmi czarnej jagody, karmelem i wanilią.
Pachnie bosko. A na dodatek koleżanka mnie wczoraj odwiedziła na
chwilkę, pracujemy razem, wróciła niedawno z delegacji z kolegą z
firmy, z Amsterdamu i przywiozła ze sobą ciastka. Stroopwafels to
dwa wafelki przełożone kremem, tradycyjnie karmelowym. Kładzie się
je na kubek z gorącą herbatą, a one pod wpływem ciepła nabierają
aromatu i miękną.
Jak
tsunami, w sekundzie poczułam smaki, zapachy, głosy przeszłości.
Mój Amsterdam, gdie studiowałam jeden semestr. Z kanałami,
kamienicami niczym puzzle przecinającymi centrum miasta. Drzewa i
miliony rowerów – wielopiętrowe parkingi na rowery,
zautomatyzowane, dwupoziomowe miejsca do zaczepienia rowerów, czy
wreszcie same rowery – ozdobione kwiatami, odrapane, kolorowe, z
koszami, z karocą dla dzieciaków stanowiącą integralną część
przodku roweru. Pchle targi, mikro kawiarenki z trzema, czterema
stolikami, moja stancja w domu znajdującym się na przedmieściach,
gdzie dojeżdżałam metrem, które przez większość drogi jechało
na torach zawieszonych na moście nad pięknymi przedmieściami,
weekendowe wypady nad morze do Den Haag, pyszne ryby, śledzie,
flamandzkie frytki z majonezem lub sosem arachidowym (pindasaus).
Jednak najważniejsi byli ludzie – moja przyjaciółka, zawsze
uśmiechnięta Birgit z Zurychu (u niej nocowałam, jeżeli imprezy
się przedłużały bo mieszkała w samym centrum), Ivan i Javier z
Barcelony (organizowali nam kolacje, sami gotowali i przygrywali na
gitarze), Maria z Aten (wyszukiwała najlepsze miejsca do
potańczenie) oraz Simona z Słowenii (jej życiem były programy
międzynarodowej wymiany, załatwiała nam wszystkie formalności).
Nigdy nie zapomnę pierwszej imprezy u Hiszpanów. Powiedzieli
„Przyjdźcie wieczorem”. I wyszły różnice kulturowe... Kto, co
rozumie przez wieczór? My z Birgit wylądowałyśmy u nich pierwsze,
o 21. Birgit twierdziła, ze idziemy późno, nie dała mi się
powstrzymać. A kolacja zaczęła się po północy...
amsterdam_flickr_Tania_CC BY-NC-ND 2.0
Oczywiście
był też uniwersytet – zero wykładów, praca własna, ćwiczenia
i z profesorami na TY. Był też – a jakże – mój holenderski
przyjaciel. Na dodatek był Gotem, wyglądał jak postać z filmu
Kruk, paznokcie pomalowane na czarno, długie włosy, czarny płaszcz.
Studiował antropologie i zabujał się po uszy. Dokładnie na czas
mojego stypendium, a potem zero kontaktu, jak ręką odjął. Nie
tęskniłam ani minutki, ale przeskok był zaskakujący, jakby miał
timer na miłość włączony...
Niestety
to wszystko co przewinęło się przed moimi oczami, kiedy dostałam
ciasteczka z Amsterdamu, musiałam zachować dla siebie. Okazało
się, że koleżanka przywiozła nie tylko ciastka ze sobą.
Dowiedziała się, tuż przed wyjazdem, ze jest w ciąży, nomen omen
z kolegą z delegacji. Nie planowała tego, a on jak na razie się
wypiera... Jakoś przebił ten temat moje opowieści o stypendium w
Holandii...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz