/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

sobota, 29 września 2012

Między balkonem, a Holandią

Między blokami na naszym osiedlu są pojedyncze domki rodzinne. Jeden, znajdując się blisko nas, jest w strasznym stanie. Komunistyczny kwadrat, bez tynku, stare okna nigdy nie wymienione. Takie stare domy kojarzą się ze starymi ludźmi, którzy nie mają ani sił, ani pieniędzy na remont. Jak więc się zdziwiłam, kiedy w uchylonym oknie balkonowym na piętrze zobaczyłam kobietę z niemowlakiem, może z miesiąc, dwa starszym od Józia. Jestem osobą ambitną, nigdy w pełni nie usatysfakcjonowaną z tego co ma, ale w takich chwilach nachodzi mnie refleksja – przecież mogłabym być kobietą stojącą w tym oknie. Oczywiście, taki ulotny obraz nie daje mi prawdy o tym jak ona żyje, kim jest. Może to wcale nie osoba żyjąca od pierwszego do pierwszego, a rodzina lekkoduchów, nie dbających o dom? Nigdy się tego pewnie nie dowiem. Choć kto wie... Jest ponoć taka teoria o siedmiu osobach, które nas dzielą od prawie każdego człowieka na świecie. Jakiś Amerykanin zrobił badania i film o tym, ze tylko 7 ludzi dzieli go od przypadkowo poznanej osoby bodajże w Mongolii. Nie wiem na ile to prawda bo moja wiedza pochodzi z czytanki na kursie angielskiego, ale koncepcja niezwykle ciekawa. Taka globalna wioska McLuhana.
Zanim dziś wpadłaś nas odwiedzić, z dzidziusiem leżakowaliśmy się na blokowym balkonie. No troszkę przesadzam – malec wciśnięty na styk w swojej huśtawce, a ja na poduszce z kanapy siedziałam na ziemi. Uwielbiam włoskie balkony, ogromne tarasy, a nie nasze blokowe pierdki. Gdyby moje mieszkanko miało jeden pokój więcej (dwie sypialnie + salon + kuchnia + przedpokój) oraz duży taras, wolałabym je niż dom. Jednak przy braku takiej możliwości cieszę się, że kiedyś nasze mikroskopijne gniazdko zmienimy na dom. Dom ma przewagę o trzy pory roku wobec jednej. Tylko zima, bez odśnieżania, kosztownego ogrzewania i niespodziewanych napraw, jest o wiele przyjemniejsza, kiedy mieszka się w bloku, pozostałe pory roku, jeżeli ma się choć skrawek ogrodu, milej spędzać na swojej ziemi.
Tik tak, tik tak – ostatni weekend przed powrotem do pracy. Za to wiem, że czeka mnie niespodzianka. Awans na lidera, będę miała jedną podwładną i razem, będziemy troszkę odciążone z pracy w dziale logistyki na rzecz koordynowania projektów standaryzacyjnych. Taka moja mała mikrokomórka. Strasznie się cieszę bo przecież nie jedna kobieta po macierzyńskim nie ma gdzie wracać do pracy, a ja od razu wracam na lepsze warunki. Szkoda, że za tym nie idzie ruch płacowy. Ponoć, za trzy miesiące jak się sprawdzę wrócimy do tematu. Tra la la la ;-)

 stroopwafels_flickr_Ubermaus_CC BY-NC-ND 2.0

Ale ja tu gadu gadu, a Ty lepiej powiedz czego się napijesz? Może zaparzę nam herbatki, kupiłam sypaną herbatkę Irish Dream, pisze na niej, że składa się z Herbaty Keemun Congon z kokosem, passiflorą, saflorem, liśćmi czarnej jagody, karmelem i wanilią. Pachnie bosko. A na dodatek koleżanka mnie wczoraj odwiedziła na chwilkę, pracujemy razem, wróciła niedawno z delegacji z kolegą z firmy, z Amsterdamu i przywiozła ze sobą ciastka. Stroopwafels to dwa wafelki przełożone kremem, tradycyjnie karmelowym. Kładzie się je na kubek z gorącą herbatą, a one pod wpływem ciepła nabierają aromatu i miękną.
 
Jak tsunami, w sekundzie poczułam smaki, zapachy, głosy przeszłości. Mój Amsterdam, gdie studiowałam jeden semestr. Z kanałami, kamienicami niczym puzzle przecinającymi centrum miasta. Drzewa i miliony rowerów – wielopiętrowe parkingi na rowery, zautomatyzowane, dwupoziomowe miejsca do zaczepienia rowerów, czy wreszcie same rowery – ozdobione kwiatami, odrapane, kolorowe, z koszami, z karocą dla dzieciaków stanowiącą integralną część przodku roweru. Pchle targi, mikro kawiarenki z trzema, czterema stolikami, moja stancja w domu znajdującym się na przedmieściach, gdzie dojeżdżałam metrem, które przez większość drogi jechało na torach zawieszonych na moście nad pięknymi przedmieściami, weekendowe wypady nad morze do Den Haag, pyszne ryby, śledzie, flamandzkie frytki z majonezem lub sosem arachidowym (pindasaus). Jednak najważniejsi byli ludzie – moja przyjaciółka, zawsze uśmiechnięta Birgit z Zurychu (u niej nocowałam, jeżeli imprezy się przedłużały bo mieszkała w samym centrum), Ivan i Javier z Barcelony (organizowali nam kolacje, sami gotowali i przygrywali na gitarze), Maria z Aten (wyszukiwała najlepsze miejsca do potańczenie) oraz Simona z Słowenii (jej życiem były programy międzynarodowej wymiany, załatwiała nam wszystkie formalności). Nigdy nie zapomnę pierwszej imprezy u Hiszpanów. Powiedzieli „Przyjdźcie wieczorem”. I wyszły różnice kulturowe... Kto, co rozumie przez wieczór? My z Birgit wylądowałyśmy u nich pierwsze, o 21. Birgit twierdziła, ze idziemy późno, nie dała mi się powstrzymać. A kolacja zaczęła się po północy...

 amsterdam_flickr_Tania_CC BY-NC-ND 2.0
 
Oczywiście był też uniwersytet – zero wykładów, praca własna, ćwiczenia i z profesorami na TY. Był też – a jakże – mój holenderski przyjaciel. Na dodatek był Gotem, wyglądał jak postać z filmu Kruk, paznokcie pomalowane na czarno, długie włosy, czarny płaszcz. Studiował antropologie i zabujał się po uszy. Dokładnie na czas mojego stypendium, a potem zero kontaktu, jak ręką odjął. Nie tęskniłam ani minutki, ale przeskok był zaskakujący, jakby miał timer na miłość włączony...
Niestety to wszystko co przewinęło się przed moimi oczami, kiedy dostałam ciasteczka z Amsterdamu, musiałam zachować dla siebie. Okazało się, że koleżanka przywiozła nie tylko ciastka ze sobą. Dowiedziała się, tuż przed wyjazdem, ze jest w ciąży, nomen omen z kolegą z delegacji. Nie planowała tego, a on jak na razie się wypiera... Jakoś przebił ten temat moje opowieści o stypendium w Holandii...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates