Miałyśmy
szczęście jak głupie. Na naszym babskim wypadzie do Warszawy.
Zaczęło się niewinnie – pociąg Bielsko-Warszawa. Na pokładzie
EIC spotkałyśmy Panią profesor kulturoznawstwa. Bardziej żyła
genderowymi wystawami niż uczelnią, ale było o czym słuchać bo
wracała z Wiednia po półrocznym kontrakcie i opowiadała jak to u
nas, jak to u nich. I jeżeli chodzi o to co się dzieje w świecie
artystów, to ponoć nie mamy czego się wstydzić.
Warszawa
Centralna, noc której nie ma, sklepy w Złotych Taras o 22 otwarte w
najlepsze, ulice pełne „odstawionych” ludzi. Piątek wieczór.
Spałyśmy w Nowotelu.
Na 15 piętrze z widokiem na Pałac Kultury, który zdawał się być
na wyciągnięcie ręki z łóżka. Pierwsza noc, pierwsze śniadanie
– bez niespodzianek, wszystko było, nic ekstra (mimowolnie
porównywałam hotel z Marriottem,
w którym spałam ostatnio w Wawie, a tam... piękna sala widokowa na
posiłki, świeże koktajle z truskawek, omlety, które przyrządzają
kucharze na Twoich oczach, no cuda na kiju). Taki wyraźny, jedyny
minus w Novotelu to obsługa kelnerów, w weekend sami praktykanci,
stoły nie posprzątane, brak sztućców czy filiżanek, żeby samemu
sobie to zrobić. No i cena... Wawa tania nie jest. Ale co tu dużo
gadać i tak najważniejsza była lokalizacja – koło Dworca
Centralnego i Sali Kongresowej.
Sobotę
– piękną, słoneczną, spędziłyśmy na zwiedzaniu Łazienek
Królewskich. Wolnym spacerkiem, zatrzymując się gdzie nam się
podoba, z wyższością patrzyłyśmy na grupy turystów pędzonych
niczym owce. Taki park powinno się w nastroju chillout
odwiedzić. Żeby odpocząć poszłyśmy na sok ze świeżo
wyciskanych cytrusów, a następnie odwiedziłyśmy Ogród
Botaniczny. Trochę takich ogrodów na świecie już widziałam.
Wiadomo – nie spodziewałam się egzotyki, to nie ten klimat, czy
klifów z widokiem na morze jak w Ogrodzie Botanicznym w Blanes na
Costa Brava, ale łączki z chwastami (nie unikatowymi dzikimi
roślinami, tylko zapuszczonej łączki w części ogrodu), to się
nie spodziewałam. Tyle w temacie bo potem znowu nadszedł czas na
palec boży – udało nam się przejechać autobusem z Łazienek do
centrum na 5 minut przed zamknięciem trasy, bo protestowały pacany
przeciwko spektaklowi Golgota
Picnic.
Dla prowincjuszy jak my, zastanawianie się, gdzie będzie jakaś
manifestacja nie jest automatyczne ;-)
Przeszłyśmy
sobie przez centrum spacerkiem, żeby wylądować na szalonym
obżarstwie w polecanej knajpce Piwna Kampania Podwale 25.
Niebo w gębie – ja zamówiłam pierogi wiedeńskie. Na przystawkę
podano nam kapusta kiszoną i ogóreczki, a stoły obok uginały się
od płonących szaszłyków, 8 golonek dla 7 chłopa i jednej
babeczki i litrowych piw. Fantastyczny nastrój, pyszne jedzenie,
przyzwoite ceny, tylko nieprzyzwoite kelnerki – łukiem omijały
Polaków, żeby podejść do obcokrajowców i ich napiwków. Jena
dosłownie odmówiła nam podejścia do stolika i podeszła do
Szwedów, którzy ledwo co zasiedli do stołu. Nienaturalna selekcja
na lepszych i lepsiejszych.
Ponieważ
na słodycze jest drugi żołądek to wracając do hotelu kupiłyśmy
jeszcze po gałce lodów i... poszłyśmy się na godzinkę
zdrzemnąć, a potem zrobić na bóstwa przed koncertem Toma Jones wSali Kongresowej. Jak zasłoniłyśmy żaluzje tak zaczęła się
burza z nawałnicą. Jak wyszłyśmy z hotelu tak ulice przyjemnie
parowały w ciepełku, które znowu wróciło do stolicy.
Koncert
był fenomenalny. I młodzi i starsi - znacznie, taki wiek emerytalny
ale odstrzelone towarzystwo, że głowa mała. Dominowały dwie opcje
– albo w lnach, styl na drogą, ekskluzywną elegancję, albo
bardzo sexy. Połowę koncertu wszyscy stali, tańczyli, machali
szalami, śpiewali z artystą, zabawa przednia, old
school.
Tak do trzech utworów przed końcem koncertu Toma Jones, kiedy
doszło do zwarcia prądu i wszystko wysiadło. Rozgrzana publiczność
kwadrans śpiewała od Sto
lat
po słynne Polacy
nic się nie stało,
zespół próbował trzy razy wyjść i zagrać ale jak zaczynali tak
wszystko znowu wysiadało. A gwiazda? Jak na gwiazdę przystało, Tom
wkurwił się i poszedł. Wzbudziło to spory żal publiczności,
jego publiczności. Brakowało minimalnego gestu na koniec. O tym
czego ze strony organizatorów brakowało to nie wspomnę. Jakąś
młodą dziewczynę posłali na scenę co wybąkała, że koncert się
skończył, bo artysta wyszedł. Żadnego przepraszam, żadnego słowa
po angielsku, mimo że połowa publiczności z różnych części
świata. „Wysokie” standardy organizator LiveNation
zaprezentował. Nasze szczęście w nieszczęściu, że było to pod
sam koniec występu.
Byłyśmy
w takich emocjach (mimo wszystko pozytywnych), że najpierw poszłyśmy
na Margaritę do HardRock Cafe, a potem na hot wings do KFC w Złotych
Tarasach. Myślałam, że nie zasnę, euforia pokoncertowa, ale
padłam jak mucha. A rano... Ulewa jak z cebra. Jemy śniadanie i
myślimy: może poczekamy do południa, kiedy trzeba zdać pokój i
potem zobaczymy co dalej?
Zjadłyśmy,
wróciłyśmy do pokoju, żeby podjąć ostateczną decyzję co
robimy i... chmury się rozstąpiły, a zza nich wyłoniło się
słoneczko. No to na miasto! Żeby uczcić rozpogodzenie
wylądowałyśmy na Nowym Świecie na pysznym prosecco
z truskawkami (już po 11 było więc to nie przegięcie, ponoć po
11 wypada pić, James Bond czy jakiś inny autorytet tak
twierdził...), potem przedreptałyśmy Nowy Świat, Stary Rynek i co
się dało z dwa razy. Nie mogłyśmy się zdecydować, gdzie zjeść,
więc poszłyśmy do Polki Magdy Gessler.
Zamówiłyśmy placki z sosem z grzybów oraz wodę. Siedziałyśmy
na uroczym patio. Nie można niczego się przyczepić, a trzeba
przyznać, że obsługa była przemiła – dopytywali czy smakowało,
doradzali. Najbardziej rozbawił mnie papier toaletowy obwiązany
kokardą w WC. Wizja Pani Gessler nawet tam sięga :-)
Na
pożegnanie usiadłyśmy sobie w cieniu parasola na Starym Rynku i
zamówiłyśmy Sex
On The Beach.
Nie chciało się kończyć tej przygody.
Miłym
domknięciem był powrót w towarzystwie lekkiej i nietypowej dla
mnie książki (przypadkowa, pożyczona od koleżanki, babska o...
Warszawiance: Kudłata
Doroty Berg, pasowała do tego wypadu) i pani, która jechała z nami
w przedziale. Moja branża HR, podyplomowe studia z Zarządzania
Kompetencjami robi w Warszawie więc miałyśmy tematów bez liku.
Nie wiem, kiedy wylądowałyśmy z powrotem w domu. A tam moi
mężczyźni przygotowali mi kiełbaskę, którą upiekli na
ognisku:-) Oni: tata i syn, mieli męski weekend :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz