/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

sobota, 20 października 2012

Trójaktówka Becketta

SAMOROZWÓJ

W Krakowie... To jedno z moich miejsc na ziemi. Oswojone. Kiedy tam mieszkałam byłam mistrzynią organizowania sobie czasu przy minimalnym budżecie. W okolicy mojego akademika były darmowe projekcje najlepszych francuskich filmów, przewidziane dla studentów romanistyki, jednak napisy z tłumaczeniem były wyświetlane, więc nie trzeba było znać tego pięknego języka, żeby uczestniczyć w projekcjach. Najbardziej zapadł mi w pamięć Basen Francoisa Ozona, chodziłam tam prawie w każdą środę. We wtorki z kolei odbywały się w Akademii Ekonomicznej, obecnym Uniwersytecie slajdowiska klubu Wagabunda, do którego należała moja siostra. Ludzie opowiadali o podróżach do najbardziej oddalonych zakątku ziemi (dodatkowo w czwartki były slajdowiska dla miłośników gór, ale to mnie mniej pociągało). Raz w miesiącu w Rotundzie były spotkania poświęcone jakiemuś państwu – składały się z wykładu o kulturze tego kraju, poczęstunku daniami z kuchni lokalnej oraz dwóch filmów wyprodukowanych w tym państwie. Najbardziej zapadła mi w pamięci Japonia i wykład, z którego dowiedziałam się, że inny język mają Japonki, a inny Japończycy (Japonki mają nawet inną, uległą intonację głosu narzuconą). Opowiadano jak to zwykle kobiety, które są Europejkami i wyjeżdżają do Japonii, tam uczą się języka mężczyzn i potem myślą, że bez problemu dostaną się na Filologię Japońską, a tu okazuje się, że mają złe nawyki i problem. A propos Japonii – do Mangghi też często zaglądałam, ten instytut kultury japońskiej zawsze znajdował się na mojej trasie w Noc Muzeów. Tu kiedyś na randkę zabrałam mojego byłego na mszę buddyjską – robi wrażenie (msza).
 Krakow_flickr_Photo Kamil_CC BY-ND 2.0

Innym sposobem na darmowe wejściówki było zgłaszanie się jako wolontariusz do promocji festiwali np. organizowanego festiwalu pod patronatem Praw Człowieka w Kinie Pod Baranami (nigdy nie dam rady wyprzeć z pamięci filmu o gwałtach w czasie wojny w byłej Jugosławii, szczególnie sceny, w której szkolono psy do gwałtów na ciężarnych) albo przy okazji festiwalu Animy, gdzie potem cały tydzień spędzało się w murach Kina Kijów. W tym czasie dorabiałam sobie też jako modelka dla rzeźbiarzy, więc dodatkowym benefitem były bilety do opery (wtedy spektakle odbywały się w Teatrze Słowackiego) czy Filharmonii Krakowskiej, które "środowisko" miało za darmo.
Któregoś dnia wylądowałam z przyjaciółmi na trzyaktowym spektaklu na podstawie sztuki Samuela Becketta w Teatrze 38 na zapleczu klubu pod Jaszczurami na Rynku Krakowskim. Sztuka była świetna ale wszyscy aktorzy ubrani na czarno, ponura atmosfera. Pamiętam jak wyszłam stęskniona za kolorami, mimo dużej dawki dobrej jakości sztuki. Następnego dnia w tym samym miejscu odbywał się pokaz kinematografu – Superman w wersji tureckiej. Masakryczna jakość, trudno nazwać to sztuką, ale brzuch bolał od śmiechu.
W tym czasie kupowałam Krytykę Polityczną, żyłam, myślałam i analizowałam wszystko. Należałam do klubu antropologicznego, a przyjaźniłam się z ludźmi z filmoznawstwa – uczęszczałam do nich na wykłady z gender w filmie. Oglądaliśmy filmy i reklamy, a potem je analizowaliśmy pod względem przejawów płci kulturowej. Nigdy nie zapomnę takiego pojęcia jak skopofilia sfetyszyzowana (specjalna praca kamerą, która łapie tylko fragmenty ludzkiego ciała, zwykle jest to przedstawienie tego na co patrzy męski bohater, kiedy na scenie pojawia się kobieta, np. same nogi). Dużo filmów klasy C ale też campowe klasyki.
To wszystko, jak migawki ze starego projektora wróciło do mnie w ten poniedziałek. Byliśmy z mężem na pokazie diaporamy – podsumowanie zwycięskich pokazów z dwóch ostatnich lat, na Polskę. Diaporamy były świetne, ale nawet nie o to chodzi. Znowu poczułam tę atmosferę, bycia, bycia na bieżąco, ożywionego komentowania dawki kultury w pigułce. Stary rynek, ciepły październikowy wieczór, czerwone wino, mąż który dzieli z Tobą pasje i... bardzo dobrze wygląda w nowej kurtce, dziecko u dziadków bez limitu czasowego, czego chcieć więcej?


KARIERA

Młodzi ambitni. W środę wylądowałam na szkoleniu. Miejsce się nazywa Przestrzeń Coworkingu, osoba która nas szkoliła to Architekt Talentów, a lunch podawał Food Designer. OMG!!!!! Jakaś parodia rzeczywistości, nowomowa. Fakt – szkolenie bardzo dobre, jedzenie, jeszcze lepsze, a miejsce z pomysłem, ale po co tak wszystko udziwniać??!! Myślę sobie, ze to taka mała Warszawka na prowincji :-)
Szkolenie mówiło o atutach firm i nie wiem nawet jakim cudem mnie zaproszono, bo zajmuję się obsługą klienta i standaryzacją (pod nią też są szkolenia, więc może dlatego...). Jak się wybić w dzisiejszych czasach, co nas wyróżnia, a co zdaniem klientów jest już oczywistą oczywistością. Jedzenie wyglądało jak z obrazka – miniporcyjki z kilkunastu różnych potraw, ozdobione, przepiękne – gnocchi z dyni i bazylii, rukola z aceto balsamico i parmezanem, carpaccio z łososia, tartufo na deser, to tylko próbka przysmaków. A miejsce? Sala szkoleniowa w odremontowanej stajni – cegła, z białą ścianą, styl eklektyczny. Piękne ale... To jeden z budynków stanowiący zaplecze do zamku, w którym jest czterogwiazdkowy hotel. Pozostałe budynki należą do MOPSu, więc syf, kiła i mogiła – psy, stare fotele na podwórku, śmieci i złowrogie spojrzenia zza okien.
Takie szkolenia dają kopa energetycznego do pracy. Może wartość dodana z wiedzy jest nikła, ale wzrost motywacji spory. A było mi to potrzebne już następnego dnia, kiedy w czwartek szef kazał mi napisać zaproszenie na inne szkolenie, dla działu księgowości. Banalna sprawa – cel szkolenia, miejsce i czas spotkania oraz jakiś obrazek i hasło podsumowujące. Oczywiście mój przełożony uznał, że zanim puszczę to do ludzi mam treść skonsultować z liderem działu księgowości. I banalna sprawa okazała się drogą przez mękę.
Usłyszałam, że wszystko jest do zmiany. Po pierwsze nie mogę napisać, że celem jest nabycie umiejętności niezbędnych do bla bla, ale udoskonalenie umiejętności, żeby nikt się nie obraził, że uważamy, że oni takowych umiejętności nie posiadają. Uwaga do przełknięcia, może i słuszna, ale za to dalszy ciąg mnie rozwalił. Zaproszenie nie ma zawierać głównych modułów programu ale z podpunktów mam wybrać ciekawostki, takie fajnie brzmiące zwroty np. Komunikacja „ja” z klientem wewnętrznym, które nie dają obrazu całości ale przyciągają uwagę, bo zaproszenie ma być jak Teleexpress, krótkie, hasłowe, ciekawe, ale po nim nikt nic nie pamięta (to cytat!!!).


MACIERZYŃSTWO

Sobota. Sąsiad po prawej wierci w ścianach wiertarką, sąsiadka po lewej słucha Radia Maryja na ful, sąsiadka nad nami albo się masturbuje albo nagrywa ścieżkę dźwiękową do pornola, nie wnikam. A pod oknami dziś grali na akordeonie Cyganie czekając na drobniaki. Polskie bloki. Moje maleństwo ma katar, więc jesteśmy uziemieni w domu (choć godzinkę i tak posiedzieliśmy na naszym balkoniku), a Ci ludzie, co robią w domu, przy tak pięknej pogodzie???
Prof. Mikołejko napisał felieton o wózkowych, mamuśkach co zaniedbują dzieciaki, są płytkie i roszczeniowe, a na samym macierzyństwie budują swój status społeczny. Felieton był emocjonalny, chaotyczny i nie definiował precyzyjnie o co profesorowi chodzi, więc rozpętała się burza, że krytykuje matki, że nie wie jak to jest zajmować się dzidziusiem, że każdy ma prawo poplotkować chwilę w parku, kiedy dzieci bawią się na placu zabaw i to nie znaczy, że jest się ostatnią idiotką co czyta tylko Życie Na Gorąco. Od samego felietonu o wiele bardziej ciekawiły mnie komentarze internautów, które oddawały niesamowicie klimat polskiego zaścianka. Jak większość ludzi, czasami lubię robić rzeczy płytkie, a czasami „uduchowione”, raz mam lenia, a innym razem załatwiam tysiąc spraw naraz. Wkurzają mnie polskie drogi nieprzystosowane dla mam z wózkami, dla rowerzystów, a tym bardziej dla inwalidów. Ale przez to, że jestem mamą, nie uważam, żeby moje życie było bardziej sensowne, niż życie singielki. Każdy może być ciekawym człowiekiem, który coś zostawi po sobie, a każdy może gnuśnieć i nie ma jednego wyznacznika, który by to jasno określał.

Autum Walk_flickr_eldinb_CC BY 2.0


Zastanawiałam się ostatnio co poradzić mojej przyjaciółce. Ma córcie troszkę młodszą od mojego Józia. Pracowała przed ciążą na śmieciowych umowach, więc teraz jest bez pracy. Z jednej strony szukać niani, czy żłobka, kiedy w perspektywie ma się kolejną dorywczą pracę, małe szanse, że w zawodzie, bez sensu. Ale ciężko mi też jej powiedzieć, żeby została z dzieckiem, przynajmniej do czasu przedszkola bo widzę jaka to okropna rutyna i odmóżdżenie, kiedy prawie całą dobę spędza się sam na sam z dzidziusiem. Ja mam tak tylko w soboty, kiedy mąż remontuje nam dom, a my mamy dzień mamy i syna. I wystarczy. Wiem – można być kreatywnym rodzicem, czytać, robić pieczątki z ziemniaka, czy obrazki z liści, zbierać jarzębinę na spacerach i układać piosenki, ale to troszkę mało. Każdy potrzebuje kontaktu z rówieśnikami, w tym my, rodzice. Rozmowy na poziomie dwulatek – mama, są dobre ale nie cały czas, a co dopiero półroczny bobas – mama. Choćby nie wiem jak pracowało się nad swoim i dziecka rozwojem, większości ludzi będzie brakowało zmiany otoczenia. Wiem, że moja przyjaciółka jest jednym z najmądrzejszych ludzi jakich znam. Ma stadko świnek morskich, uczy się chińskiego i czeskiego, ma zdolności plastyczne i czyta kilogramami książki. To zaprzeczenie wózkowej z lęków profesora. A mimo, to jej życie to pampersy i chwilowy brak perspektywy zawodowej. Znając ją – coś wykombinuje, ale na tu i teraz, nie wiem jak powinnam jej doradzić.
Se la vi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates