Dziś
mam lenia – minimalistyczne sprzątanie, obiad z wczoraj. Mąż jak
prawie w każdą sobotę remontuje nasz przyszły domek, więc
jesteśmy z synkiem sami. Pobawiliśmy się, zjadł sobie, posiedział
na leżaczku na balkonie, a ja poczytałam troszkę – skończyłam
horror, o którym mówiłam Ci ostatnio i czytam teraz dwa lekkie
thrillerey psychologiczne autorstwa Alex Kava (Dotyk
zła
i Zło
konieczne).
Mam takie zboczenie – zawsze czytam stopkę redakcyjną, skąd
wydawnictwo, z którego roku. Tym razem zrobiłam jak zwykle, a tu
zonk – wydawnictwo Harlequin! Są to kryminały, ale wydawnictwo
wydaje mi się nieprzypadkowe jednak:-) Czyta się je świetnie –
lekkie pióro, chwytliwa treść, romans w tle, to co najlepiej się
sprzedaje, jest ponadczasowe mimo że tak bardzo powtarzalne... Wiem,
że zamiast lekkiej lektury powinnam siąść nad językiem
angielskim i włoskim, w końcu same kursy nie przyniosą żadnego
efektu, powinnam może poćwiczyć, prawie się nie ruszam, zrobić
coś pożytecznego, ale... Żeby mi się chciało jak mi się nie
chce...
Nebraska_flickr_Nathan Hamm_CC BY-NC-ND 2.0
Alex Kava pochodzi z Nebraski - to moje drugie zboczenie książkowe, często szukam informacji, zdjęć miejsca zamieszkania autora lub bohaterów powieści :-)
Zaparzę
nam kawy w ekspresie, po amerykańsku i opowiem Ci czemu jestem dziś
niewyspana i wstaliśmy z Józiem z łóżka dopiero o 11 (o 7 jak u
babci w dni robocze, obudził się głodny, mąż go przebrał, ja nakarmiłam i
poszliśmy dalej spać). Październik to miesiąc spotkań rodzinnych
– co tydzień... Urodziny teściowej, męża siostry, imieniny
mojej mamy – przesyt! Na dodatek jedyne tematy to pogoda i dzieci, grzecznie, a więc niestety też dość nudno. Okazało się, że moja siostra wsiąkła
w ten świat, jakby tylko czekała na taką odmianę. Tak więc w
zeszłą niedzielę obchodziliśmy urodziny Sławka, a w tę będziemy imprezować u teściów. Potem weekend przerwy - mama urządza
wtedy imieniny Jadwigi w gronie znajomych, ale już tydzień później z
nami. Zawsze te spotkania odchorowuję. A sama sobie jestem temu
winna.
Pumpkin_flickr_magic robots_CC BY-NC-ND 2.0
Jedno
z moich ulubionych zajęć to układanie zdjęć w albumie.
Najbardziej lubię albumy, w których zdjęcia układa się na całej
karcie i zakleja folią samoprzylepną. One dają najwięcej swobody
na dodanie biletów, zasuszonych kwiatów, pocztówek, różnej
wielkości zdjęć i różne rozmieszczenie. Albumów mamy całą
komodę, nawet na naszym ślubie jedyną dużą inwestycją był
specjalnie wyszukany fotograf z Krakowa. Zauważyłam, że swoje
życie czasami też tak traktuję – jak kolekcję doświadczeń,
które w mojej pamięci są jak te zdjęcia w albumie. Jak coś piekę
– to zwykle nowości, żeby coś spróbować, jak mam możliwość
coś zrobić pierwszy raz w życiu, to aż mnie nosi z radości.
Byłam na raftingu, nurkowałam, byłam w SPA (prezent od męża na
mój wieczór panieński – pakiet w SPA dla panny młodej) i w
żadne z tych miejsc nie ciągnie mnie ponownie. Chętnie bym
powtórzyła te zdarzenia bo były bardzo przyjemne, ale kiedy miałam
doświadczyć ich pierwszy raz, czułam motyle w brzuchu i całkiem
inny kaliber emocji temu towarzyszył. Myślę, że to jak podchodzę
do życia jest odzwierciedleniem naszych czasów, jest nawet taka
teoria odróżniająca podróżników (poznać miejsce) od turystów
(zobaczyć, „zaliczyć” miejsce) Deana MacCannella. Ja też
planując wakacje, kieruję się przede wszystkim tym czy dana
destynacja to dla mnie nowość, zawsze miejsca, w które mam jechać
pierwszy raz pociągają mnie bardziej.
Niestety
mój autodestrukcyjny charakter nie idzie w parze z potrzebą nowych
doświadczeń. Analizuję do bólu i zadręczam się wszystkimi moimi
wpadkami, tak więc nigdy do końca nie jestem spontaniczna – wiem
jaka będzie za to kara. Na linii tej sprzeczności leży np. to, że
jestem dość zaangażowaną osobą w dobro świata, dlatego jak w
mojej rodzice siostra, która słynie z tego, że kocha zwierzątka
je jajka z numerem 3 (chów klatkowy, jeszcze do niedawna oznaczający
np. obcięte nóżki niosek, żeby mniej miejsca zajmowały), pozwala
psu gonić chomika w kuli do biegania, gdzie ten pada ze strachu
prawie na zawał, kupuje 10 rybkę (potem okazało się, ze
poprzednie padały bo akwarium stało za blisko mikrofalówki), nie
sortuje śmieci, nie stara się nawet butelek plastikowych zgnieść
wyrzucając je – generalnie absolutnie nic nie robi co oznaczałoby
minimalne koszty lub minimalny wysiłek i cała miłość do
zwierzaczków sprowadza się do titititi na ich widok i zachwycania
się nimi, to szlag mnie trafia. Więc na forum rodziny, kiedyś jak
przynieśli mi święcone jajka z nr 3 z koszyczka wielkanocnego, nie
wytrzymałam i poprosiłam, żeby sobie podarowali takie gesty, bo to
hipokryzja i całkowita obojętność na sytuację braci mniejszych
jak mawiał Jan Paweł II. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami cała
rodzina męża i siostry mnie potępiła. A ja... Nie mogłam tego
nie powiedzieć, bo czuję na sobie odpowiedzialność za ten świat,
przynajmniej w ramach mojego otoczenia, jednak wiedziałam zanim
jeszcze pierwsze słowa padły z moich ust, że w nocy nie będę
mogła zasnąć gryziona przez obrazy wzroku pełnego potępienia
jaki na mnie spadł, obrazy które niczym upiory szepczą mi do ucha
„a po co ci to? I tak nikt cię nie posłuchał, a mają cię za
wariatkę i nie będą cię lubić” (a ja po mamie, mam tę
cholerną potrzebę akceptacji przez otoczenie). Kiedy cała rodzinka się zgromadzi, zawsze pojawia się jakiś toksyczny temat. Mój mąż ma
niezwykły talent – w czasie tych spotkań potrafi się wyłączyć,
a ja siedzę, analizuję i dostaję wrzodów, a potem jeszcze nie
śpię myślą o tym, że znowu będę musiała gryźć się w język. Ale z drugiej strony, ile razy w życiu możemy sobie pozwolić na swobodę i całkowitą otwartość? W pracy nie, wśród znajomych, też nie do końca, więc czemu z rodziną miałoby być inaczej, zwłaszcza, że tu odzywa się jeszcze różnica pokoleń?
October_flick_dok1_CC BY 2.0
Co
za pech – tak lubię październik, jest jak obietnica złotej
polskiej jesieni, ostatni oddech lata, które niby jest już
wspomnieniem, ale przypomina o sobie w popołudniowych promieniach
słońca i ciepłym żółtym kolorze liści. Wydaje mi się, że to najbardziej fotogeniczny miesiąc;-) Całkiem inaczej niż
deszczowy, szary i bury listopad. To jeden z moich dwóch „złych” miesięcy
(drugi to zimny luty, brudny, zlodowaciały śnieg i błoto, daleko do wiosny). Czy ta
plaga rodzinnych obiadków nie mogła przypaść w listopadzie, tak, żeby
weekendy październikowe zostały na spacery, ognisko i duszonki w
gronie znajomych, czy inne atrakcje? Choć mogło być gorzej – w
październiku nie ciągnie na pole tak jak w wakacje, wtedy dopiero
te spotkania byłyby nieszczęściem. Zapomniałam Ci bowiem dodać,
że poza brakiem otwartości panuje na nich całkowita
niechęć do świeżego powietrza – zawsze w czterech ścianach,
przy białym obrusie. I nie zrozum mnie też źle – to moja
rodzina, na dobre i na złe, ale wolałabym tę przyjemność spotkań
mieć dawkowaną w większych odstępach czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz