Droga
z Krakowa do Bielska, w pewnym momencie, idzie równą prostą na
zachód. Prosto do kakofonii barw, pomarańczy, czerwieni, granatu. W
poniedziałkowy wieczór, nie było osoby w autokarze, którym wracałam do domu, która nie
robiłaby zdjęć zachodowi słońca. Natura jest spektakularna.
Tak
się rozmarzyłam, gdy nagle starsza pani, śmiało możemy
powiedzieć „babcia” (po 70-tce grubo, brązowy kostiumik,
kapelusz w tym samym kolorze, elegantka w okularach, trochę
wyglądała surowo), dzwoni przez komórkę:
-
Karolina Ty będziesz po mnie, czy tata?
Głos
po drugiej stronie coś odpowiada.
-
To kiepsko, bo ja chcę do Biedronki iść, a wiesz jaki tatuś
niecierpliwy robi się w marketach, nie do zniesienia.
Cisza,
ktoś mówi po drugiej stronie.
-
Ach zniczy zapomniałam u sąsiadów. Ale wiesz jacy są. Jak z nimi
byłam w sklepie to są gorsi niż baby. Pół godziny przy jednej
półce. Ale „weseli panowie” tak mają. Ja już nie mogę przy
tym ich wybieraniu.
Nasłuchiwanie
czegoś w telefonie.
-
Karolina... A jaka jest zupa?
Nasłuchiwanie.
-
To dobrze, już się cieszę. - pauza – Choć szkoda, że nie
kartoflanka. - śmiech. Ale sympatyczna pani! Brak mi mojego Babcika
strasznie [nie babcia, BABCIK, zawsze tak ją nazywałam].
sunset_flickr_paul+photos=moody_CC BY-NC 2.0
Na
szkoleniu, na którym byłam w poniedziałek w Krakowie, poznawaliśmy koncepcje Patricka Lencioniego. Podczas
wprowadzenia dowiedzieliśmy się, że pisze „powieści
businessowe”. Czyli jest główny bohater i przez jego perypetie i pracę
dowiadujemy się jaka jest teoria autora o zarządzaniu. Diagnozuje dysfunkcje
organizacji, mówi o podstawowych czynnikach braku satysfakcji w
pracy (anonimowość, brak poczucia doniosłości własnej pracy oraz
niewymierność postępów i poziomu zaangażowania), plus reklama
pracy z Extended DISC (psychologiczne narzędzie do rekrutacji,
diagnozy organizacji itp.). Szału nie było, jak to zwykle na
darmowych szkoleniach, które firmy organizują dla swoich największy
klientów. Takie spotkania mają zrobić smaczek na prawdziwe (=
płatne) szkolenie, a nie dostarczyć kompleksowej wiedzy.
Poniedziałek był intensywny. Prosto po powrocie z Krakowa, poszłam z mężem i synkiem na koncert Riccardo Veno "il silenzio di ofeo" (nomen omen, bilety wstępu też mieliśmy za darmo od firmy, która organizuje kursy językowe). Wieczorem mnie naszło i upiekłam słodycz PRLu, czyli czekoladowe kulki owsiane. Ale zapach... :-)
Poniedziałek był intensywny. Prosto po powrocie z Krakowa, poszłam z mężem i synkiem na koncert Riccardo Veno "il silenzio di ofeo" (nomen omen, bilety wstępu też mieliśmy za darmo od firmy, która organizuje kursy językowe). Wieczorem mnie naszło i upiekłam słodycz PRLu, czyli czekoladowe kulki owsiane. Ale zapach... :-)
Ale cofnijmy się jeszcze trochę w czasie... W
niedzielę o 18:00, kiedy szłam ul. Grodzką na Rynek Główny
widziałam, że jest 20 stopni. Bajka. Powolnym krokiem kierowałam
się na spotkanie z przyjaciółką w Bunkrze Sztuki, cudowny, babski wieczór...
Miałam
tylko jeden moment zwątpienia, kiedy dostałam kartę, a raczej
ohydztwo uwłaczające takiemu miejscu – podkładkę A4 z klipsem
(znana wszystkim z biur) z wydrukowanym na karkach menu. Mój
ulubiony lokal w Krakowie schodzi równą pochyłą na psy.
Tak pożegnałam wyjątkowo uroczy październik. Wraz z listopadem przyszło święto zmarłych. Dla mnie, choćbym nie wiem jak się starała, święto smutku i tęsknoty. Pogoda była łaskawa, a groby już wcześniej umyłyśmy i ozdobiłyśmy. W tym dniu, staram się też zadbać o żywych, więc w babskim gronie, mama, ja, siostra, z czekoladowym budyniem, białą inką o smaku wanilii i pomarańczy, jak za dawnych lat usiadłyśmy sobie pogadać. Choć przysmaki dzieciństwa się nie zmieniły, my, owszem. Widać to w rozmowie. Trzy mamy, bardziej partnersko, mniej opiekuńczo. No i dobrze.
Tak pożegnałam wyjątkowo uroczy październik. Wraz z listopadem przyszło święto zmarłych. Dla mnie, choćbym nie wiem jak się starała, święto smutku i tęsknoty. Pogoda była łaskawa, a groby już wcześniej umyłyśmy i ozdobiłyśmy. W tym dniu, staram się też zadbać o żywych, więc w babskim gronie, mama, ja, siostra, z czekoladowym budyniem, białą inką o smaku wanilii i pomarańczy, jak za dawnych lat usiadłyśmy sobie pogadać. Choć przysmaki dzieciństwa się nie zmieniły, my, owszem. Widać to w rozmowie. Trzy mamy, bardziej partnersko, mniej opiekuńczo. No i dobrze.
Och, chyba pójdę do Bunkra i powiem właścicielom co Ci uczynili poprzez tę haniebną formę menu;) toż to nie może być żeby Klientowi psuć cały nastrój. No chyba, że to była sztuka współczesna? Ja myślę, że powinnaś to sobie tak wytłumaczyć, będzie Ci się łatwiej pogodzić z brakiem estetyki w miejscu do rozpowszechniania kultury stworzonym:)
OdpowiedzUsuńAle czujesz mój ból i potęgę rozczarowania??! ;-) Choć oczywiście, może ona wynika z mojej kulturalnej ignorancji, a takie podkładki triumfują na nowojorskich salonach...
OdpowiedzUsuń