Policja
na południu Polski ponoć dobrze wie, kiedy będzie halny wiał bo
na trzy dni przed ludzie wydzwaniają – że ktoś kogoś chce
zabić, że awantury, napięcie rośnie. No więc czemu ja się
dziwię, że poryczałam się w przychodni na szczepieniu dziecka, kiedy orkan za oknem szalał?
Jak
to się zawsze niefortunnie zdarza, szczepienie wypadło w dniu,
kiedy miałam spotkanie grupy projektowej w hotelu Papuga w
Bielsku-Białej, z całą śmietanką
dyrektorstwa zebraną. I jak tu zapytać szefa czy mogę na 15:50
wyjść??? No ale się odważyłam i dojechałam prawie na styk,
15:45 na szczepienie. Widzę, ze w poczekalni w przychodni tłum
rodziców z dzieciaczkami. Przezornie zapytałam ile osób przede mną
– 4 z 6 czekających, mają opóźnienie. Zarejestrowała się,
usiadłam z synkiem i czekamy. Pielęgniarka z rejestracji, między
pacjentami wyskoczyła z kartoteką dzieci do lekarki przyjmującej z
pielęgniarką specjalizującą się w szczepieniach dzieci.
Recepcjonistka-pielęgniarka wraca po chwili do mnie i pyta „a pani
na jakie szczepienie przyszła”, „że WTF?” pomyślałam, ale
powiedziałam, że wydaje mi się, że na pneumokoki, ale ponieważ
nigdy nie podają na co kolejne szczepienie, instruują tylko kiedy
się umówić, bardzo proszę sprawdzić to dokładnie.
Recepcjonistka-pielęgniarka zniknęła ponownie za drzwiami
gabinetu. Nie ma jej, nie ma i nie ma. Nagle wychodzi i mówi, że
„szczepionki tej nie mamy”, a dostałam nerwa i mówię, że
specjalnie zwalniałam się z pracy. Recepcjonistka-pielęgniarka
wraca do gabinetu, debatują, debatują, debatują. Wreszcie wychodzi
i mówi, że mam czekać, szczepionkę sprowadzą z innej przychodni.
No
to czekam, 4 osoby przede mną, 2 co już były ale miały być po
mnie, kolejne 2 co doszły, wszyscy weszli na szczepienie z dziećmi,
1,5 godziny mija, a chorzy zaczynają się schodzić, rejestrować i
rozsiadać w mikro poczekalni, gdzie z synkiem siedzę.
Recepcjonistka-pielęgniarka mówi im, zaraz po zarejestrowaniu, żeby
szli na spacer „bo tu zdrowe dziecko siedzi”. W pewnym momencie
wchodzi mama z dziewczynką, a ta prosto od drzwi leci do mojego
synka i łapie go za rączki. Mama ją rejestruje w tym czasie,
recepcjonistka-pielęgniarka pyta czy to dziecko na szczepienie, a
mama dziewczynki odpowiada „nie, ona jest bardzo chora”. Szlag
mnie trafił, mówię, że ani nie wiedzą na co ma być szczepiony,
ani nie mają szczepionki, ani nie wiem ile to potrwa, że idziemy.
Już mamy kurtki ubrane, kiedy woła nas lekarka do gabinetu. Miałam
chwilę wahania ale myślę, skoro przeżyłam ten koszmar to
wchodzę, w gabinecie nie ma już chorych ludzi z poczekalni.
Lekarka
gdzieś się ulotniła, a pielęgniarka co szczepi pyta mnie ile
miesięcy ma dziecko. Ja mówię 21, na co ona „a dlaczego przyszła
Pani ze starszym synem” i wtedy mi łzy poleciały, mówię jej, że
Józio to jedynak i że chyba lepiej jakby się dziś nie szczepił
bo boję się, ze jeszcze coś złego mu podadzą, a ona na to, że
ma tu kartę Mikołaja. Prawie się ze mną zaczęła spierać.
Wyjaśniłam jej, że to karta syna mojej siostry co ma pół
roczku... Później nas badali, ważyli i zwlekali, aż wreszcie
szczepionka dojechała wraz ze zdyszaną recepcjonistką-pielęgniarką.
Synek
nic nie płakał, lekko kwiknął przy wyjmowaniu igły i w ogóle
całe te dwie godziny zamieszania sam się bawił i tylko tulił się
do zdenerwowanej mamy.
think_flickr_sirwiseowl_CC BY-NC-ND 2.0
Wiatr miesza ludziom w głowach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz