Na jednym wdechu widzę słońce, uśmiech mojego synka, wino i
krewetki w panierce, przyrządzone przez mojego męża w wieczór Halloween. Na
wydechu widzę gigantyczną tęsknotę za moją rodziną, ledwo co pożegnaną.
Wczorajszy dzień, święto zmarłych z chryzantemami, Józiem na
rękach taty i tęczą nad cmentarzem. Zrobiliśmy maraton odwiedzający tych,
których kochamy - tych żywych i tych już niestety nieobecnych. Tradycyjnie, bez
pośpiechu, po raz pierwszy z naszym malcem.
chrysanthemum_flickr_pengkey_CC BY-NC-ND 2.0
Jak byłam mała miałam dwa jamniki. Było między nimi 7 lat
różnicy. Sissi, jak cesarzowa władała całym domem. Uwielbiała bułkę z serem
żółtym, ale jak dostała ją kiedyś trzy dni pod rząd na śniadanko, na łóżku
mamy, dokładnie na jej poduszce, zrobiła kupę. Wiedziała kto ją karmi i kogo
trzeba zdyscyplinować, chociaż mamę kochała najbardziej. Młodsza była Iris, za
każdym poszłaby wszędzie, ale za to była z niej wesoła przylepa. Pamiętam, że
pojechaliśmy na wystawę psów. Nawet na nią nie weszliśmy jak zobaczyłam
zagłodzonego, malusieńkiego psiaka, przed bramą wejściową. Teraz wiem, że takich
psów nie wolno kupować – zasada podaży vs popyt, jak ludzie kupują takie bidule
zaniedbane to pseudohodowcy będą je rozmnażać. Ale wtedy tylko chciałam ją
uratować, przytulić i dać jej dom. Jak ją kupowaliśmy na niebie była tęcza,
wiec psinie dostało się imię po bogini greckiej, patronce tęczy – Iris. Jako
dziecko uwielbiałam mitologię…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz