Pojechaliśmy
w stronę słońca. Dosłownie. Nad naszym Podbeskidziem ciemne
chmury 26 maja rozgościły się na dobre i mimo przyjemnego
ciepełka, burze straszyły z każdej strony. Więc mąż skorzystał
z godzinowej prognozy i padło na Kraków. Całkiem miły plan na
spędzenie Bożego Ciała i długiego majowego weekendy (co za
miesiąc, każdy mógłby się zaczynać i kończyć długim
weekendem). Po drodze jechaliśmy wśród płatków kwiatów, uroczo
i nic nam nie przeszkadzało, że kilkakrotnie przez procesje
musieliśmy zmieniać drogę.
Zosia
ma teraz półtorej roku i właśnie zaliczyła pierwszy bunt
dwulatka (bo to zwykle prze 2 rokiem). Aż ją nosiło, żeby wyjść
z wózka, a potem... potem chodzić własnymi ścieżkami bynajmniej
nie trzymając się za rączkę. Więc kiedy pod Wawelem namawiałam
ją na to, by za nami poszła do smoka, a ona płakała łzami jak
grochy kucając na chodniku i kiewła główką „ne ne ne”, każdy
miał ubaw poza mną i jedną mamą, która patrząc na moją
pociechę powiedziała do swojej w wózku „i dlatego ty nigdy z
wózka nie wyjdziesz”! A chłopaki tymczasem zaopatrzyły się
serię zdjęć /lemury /obwarzanki i tony zdań „gdzie one są?”.
Meksykańska restauracja na Floriańskiej z żyrandolem z butelek Desperados.
Fajna wycieczka ;)
OdpowiedzUsuń