Pamiętacie
jak w filmie American
Beauty,
główny bohater roztkliwia się nad szarpanym przez wiatr woreczkiem
foliowym? Film uwielbiam, ale tę scenę muszę sobie w głowie
przetłumaczyć, bo w pierwszym odruchu odzywa się moja ekologiczna
dusza i krzyczy o śmieciach poniewierających się na ulicy. Tak
samo działają na mnie balony puszczane do nieba w czasie festynów.
Przecież gdzieś spadną (już widzę w wyobraźni zawalony nimi
strumyk leśny). A rozkładają się ze sto lat.
Jednak,
kiedy we wtorek zniżaliśmy się do lądowania w Dortmundzie, i nad
polami zobaczyłam samotny czerwony balonik, szarpany przez wiatr,
zrobiło mi się jakoś tak lekko i przyjemnie. To będzie dobry
dzień.
Germany_flickr_Werner Kunz_CC BY-NC-SA 2.0
W
samolocie usiadłam koło bardzo sympatycznej dziewczyny. Z Polski
wyjechała studiować germanistykę na uniwersytecie w Niemczech.
Teraz już ma doktorat i prowadzi wykłady. Do Polski lata kilka razy
w roku na spotkania rodzinne.
Ponieważ
zdecydowałam się na lot dzień wcześniej niż zaplanowana była
wizyta w firmie, wieczór miałam dla siebie. Trzeba było
zrekompensować mężowi nieobecność w Walentynki i coś kupić dla
synka. Znajomi, którzy tu byli, zapowiadali, że w spożywczym 90%
rzeczy jest tańszych niż u nas, podobnie ubrania, czy ozdoby do
domu. Sprawdziło się. Tak więc dla obu mam kupiłam przyprawy, dla
męża kostkę do erotycznej gry, a dla synka zabaweczkę oraz kilka
gadżetów na urodziny – świeczka miś, napis Happy
Birthday
i zimny ogień w kształcie 1 (bo to będzie roczek). A dla siebie –
króliczek wielkanocny, śliczny, fioletowy, z drewna. Za wszystko
zapłaciłam mniej niż 10 Euro.
Hotelik,
który miałam załatwiony był jak mieszkanie starej ciotki.
Wypucowany, ciepły, z sercem i… „nieelegancki”. Sztuczne
kwiaty, skrzypiąca podłoga, obrusiki, plastik udający kryształowe
wazony i tysiące kalendarzy – w starej windzie, w pokoju, na
półpiętrach, w recepcji. Masa. Na szczęście pyszne domowe
śniadanie zrekompensowało tortury na moim poczuciu estetyki.
W
firmie przygotowali dla mnie prezentację, a potem poszłam na plant
tour
– zwiedzanie fabryki. Wieczorem, wraz z jednym z dyrektorów
pojechaliśmy do innego, naszego zakładu, oddalonego bagatela o 5
godzin jazdy w jedną stronę. Zatrzymaliśmy się w hotelu Holiday
Inn
i poszliśmy na znakomitą kolację do lokalnej restauracji wraz z jedną z dziewczyn z lokalnego HR. Kominek, lampki,
barbecue,
lokalne
ciemne piwo i znakomite jedzenie. Środy to dzień sznycla, więc
zdecydowałam się na danie dnia z typowo niemiecką odmianą kapusty
kiszonej podaną z rukolą, pomidorami, zieloną fasolą i sosem oraz
ze złociście wypieczonymi frytkami.
Germany_Schloßklausen-Schnitzel & Pommes Frites_flickr_JaBB_
Śniadań
w Holiday
Inn
nie trzeba chyba zachwalać :-) Przed 9 zameldowaliśmy się w
zakładzie. Schemat wizyty powtórzył się. Prezentacja na moją
cześć, a potem zwiedzanie produkcji. Całkiem innej niż w
poprzednim zakładzie. Udomowionej kwiatkami i zdjęciami, w
zależności od działu, jeżeli pracowali sami panowie to oczywiście
gołe babeczki prężyły się w każdym kącie (ciało-mięso), a
jeżeli panie, dzieci, pejzaże, szczeniaki. A w poprzednim
zakładzie? Lean, Kaizen, 5S, Kanban i inne nowomodne wynalazki,
profesjonalne i nieosobiste. Moja polska firma sprzedaje produkty
produkowane w obu tych zakładach. Teraz, jak już nie tylko są dla
mnie numerami, ale konkretnymi miejscami ze swoją specyficzną
kulturą organizacyjną, z całą pewnością będzie mi się inaczej
pracowało. Lepiej.
Jedząc
okropny gulasz, z rozgotowanymi ziemniakami, z plastikowego pojemnika
do cateringu, pomyślałam o Walentynkach. Przed wyjazdem zostawiłam
w domu ukrytą kopertę z piękną kartką walentynkową
przedstawiającą parę tańczącą tango argentino, namalowaną
jakby węglem na płótnie. Tylko dzięki kursowi tango argentino mój
mąż zdobył mój numer telefonu, więc kartka z nieprzypadkowym
motywem. Ciekawe czy zrobi mu się ciepło na sercu, kiedy ją
zobaczy? Ciekawe czy on o mnie dzisiaj myśli? Ciekawe co robi teraz
mój ukochany dzidzioczek (dzień wcześniej dostałam mms od męża
ze zdjęciem jak „JÓZIO PIERWSZY RAZ RYSUJE” kredkami
woskowymi)? Grupa dyrektorów dyskutowała o czymś po niemiecku, a
moje myśli były daleko stamtąd. W domu, z moimi bliskimi.
W
moim rodzinnym domu obchodziliśmy fajniejsze święto niż Dzień
Zakochanych, 14 luty to był Dzień Miłości. Do rodziców, żony,
męża, dzieci, nawet zwierzaków domowych, każdy mógł dostać
jakiś drobiazg. Wydaje mi się, że to o wiele przyjemniejsza i nie
raniąca starych panien i starych kawalerów, wersja :-)
Germany 2_flickr_Werner Kunz_CC BY-NC-SA 2.0
Po
kiepskim lanczu czekała mnie rozmowa między towarzyszącym mi
dyrektorem, a jednym z pracowników. Career
interview.
Jak
pan widzi swoją przyszłość? Jakie miał pan wcześniej
oczekiwania? Fajny młody człowiek, fajne doświadczenie. A później…
czekanie, czekanie, czekanie. Dyrektora wciągnęło w wir zebrań, a
ja bez Internetu, bez książki, która marnowała się w bagażniku
samochodu, który widziałam z okna meeting roomu, gdzie przyszło mi
siedzieć i czekać kilka godzin, bez żadnej szansy na zabicie czasu
kisiłam się i stawałam coraz bardziej senna i sfrustrowana bo
przed nami kolejne kilka godzin jazdy samochodem i za krótka noc,
żeby odpocząć.
Dzień
trzeci, trzeci zakład, trzeci hotel, trzecie miasto. Mój mózg w
gotowości do zakodowania tysiąca nowych wiadomości, byleby tylko
znowu nie kazali mi czekać…
Germany_Schnitzel mit Kaisergemüse & Rösti_flickr_JaBB_CC BY-NC-ND 2.0
Wiesz, w naszej rodzinie to też trochę takie święto miłości - przesyłamy sobie z rodzicami życzenia, ja piszę też do moich przyjaciółek. Jak jeszcze byliśmy w Polsce, to moja Mama kupowała nam drobne czekoladki serduszka. To dużo milsze niż postrzeganie Walentynek jako święta tych, którzy mają swoją drugą połówkę.
OdpowiedzUsuń:-) Może kiedyś zmieni się jego oblicze ;-) Choć pewnie wymyślą taki dzień w innej dacie, żeby znowu nakręcić rynek prezentów...
OdpowiedzUsuń