/Development/

/Mindfulness/

/Work-Life Balance/

/Happiness/

/Sense of accomplishment/


Breaking News

sobota, 23 lutego 2013

Deszczowa piosenka - retrospekcja

23 luty 2013, sobota

Jutro rozdanie Oscarów. W czwartek Benedykt XVI abdykuje. Za oknem mleko – nie ma ostrej granicy między niebem, a ziemią. Jedno zachmurzone, drugie we mgle i śniegu. Dziś sobota – dzień syna i mamy (mąż remontuje nam dom, od rana do nocy w sobotę), dzień innego życia. Udomowiona ja, na 1/7 tygodnia. Nie mogę się doczekać, aż się to (remont) skończy. Oczywiście to też dzień pisania bloga:-)

 WINTER HOME_flickr_slack12_CC BY-NC-ND 2.0
Józio ma prawie roczek. Nasza domowa rewolucja chodzi na basen i rytmikę dla niemowlaków. Ma indeks w szkole muzycznej, dyplom (za pierwsze nurkowanie), paszport i kartę biblioteczną. Był już w Chorwacji, Szczawnicy, odwiedził Zakopane, Kraków, Kocierz, Pszczynę, Wisłę, Szczyrk, Ustroń, Cieszynie itd. Do mistrzostwa opanował próby wymuszania zabawy. Ma już 3 zęby, 4 się przebił. Raczkuje jak błyskawica i chodzi wzdłuż mebli. Mówi mama, tata, śpiewa sobie i gaworzy. I śmieje się co chwilę. To było moje jedyne marzenie / oczekiwanie, żeby mieć pogodne, wesołe dziecko. Ostatnio mówiliśmy z mężem o projekcie „pakujemy się w to drugi raz?!”. Postanowiliśmy, że tak, ale dopiero jak skończymy z remontem, przeprowadzimy się do domu, a Józio się już bardziej usamodzielni. Wtedy zaczniemy się starać o drugiego i ostatniego dzidziusia. Choć przyznam, że robię się w tej kwestii coraz bardziej leniwa. Zawsze mówiłam albo dwójka, albo wcale. A teraz jak pomyślę o kupie 5 razy na dobę, kolkach, karmieniu piersią... Nie chce mi się!!!
Znasz serial Kości? Powstał na podstawie książek Kathy Reichs. Właśnie czytam jej Pogrzebane Tajemnice, doktor Brennan bada szkielety w Gwatemali. To mój plan na dziś. Gorąca czekolada z wiśnią firmy DecoMorreno oraz dobra książka z przerwami na karmienie i zabawę z synkiem:-)


23.02.2012, rok temu, czwartek

W moim pamiętniku pisałam tak:
Cały dzień padał deszcz. Raz mocniej, raz słabiej, na brudny, zlodowaciały śnieg. Z samego rana wybrałam się na zakupy, niby drobnica, ale nazbierała się ciężka siatka. Potem pojechałam do biblioteki, oddałam trzy i wypożyczyłam 5 książek. Biblioteka jest blisko cmentarza, więc postanowiłam iść na grób rodzinny, po drodze wpadłam po znicz do małej kwiaciarni-kiosku, który prowadzi para, znana mi sprzed lat, z wakacji w Chorwacji, z czeskiego biura podróży. Na obiad podawali rozgotowany makaron z keczupem, ale atmosfera między gośćmi i rezydentami była jak w rodzinie. Para prowadząca kwiaciarnię zasłynęła straszną kłótnią na stołówce – upatrzyli sobie jeden stolik na stołówce, zawsze tam siadali, a ktoś raz śmiał ich podsiąść... Jak polecieli wiązanką wulgaryzmów, to wszystkich mimo upału i braku klimatyzacji zmroziło.
Jak już wylądowałam na cmentarzu, z moim brzuszkiem ciążowym, w deszczu, uparłam się żeby zrobić porządki na grobie (pozbierać gałęzie choinki świątecznej, skuć zlodowaciały śnieg, zapalić znicz). Zależało mi na tej wizycie na cmentarzu – wczoraj siedząc z mamą przy soczku z marchwi i serniku z chałwą, pomyślałam sobie, że nie wiadomo, czy to nie ostatnia okazja, żeby bez dzidziusia spokojnie iść na groby.
No, a potem zakupy i książki trzeba było wytaszczyć na nasze trzecie piętro do mieszkania, zrobić obiadek (nieśmiertelne spaghetti ze szpinakiem, żółtkami, śmietaną, żółtym serem i przyprawami), dodatkowo moją jedyną ciążową słabość – budyń czekoladowy, a wieczorem iść na kurs języka włoskiego (oficjalna nazwa, nieoficjalna: plotkowanie po włosku w znakomitym, babskim towarzystwie). Prawdopodobnie też ostatni przed porodem, ponieważ zapowiedziałam, że w marcu i kwietniu robię przerwę.
W domku pisałam sporo z najlepszą przyjaciółką, która mieszka w Krakowie na gtalk – ona też żyje teraz przede wszystkim swoją ciążą ale na taki mój sposób, przygotowania, zmiany, ale nie słodko-pierdzenie. Najprawdopodobniej będzie miała dziewczynkę. Przeglądałam sobie dodatkowo strony o powrocie do formy. 6 tygodni połogu daje sobie na dojście do siebie i nie myślenie o sylwetce, ale z tego co znalazłam to czasami już po tym okresie całkiem wraca się do super wymiarów... 
 
  winter_flickr_blmiers2_CC BY-NC-SA 2.0
 Skończyłam wczoraj czytać dwie książki. Beata Pawlikowska, Blondynka na Kubie oraz rosyjski kryminał Tatiany Polakowej, Hasta la vista, Baby.
Tatiana Polakowa napisała serię książek kryminalnych o Oldze Siergiejewnie Riazancewie (jedno to „imię odojcowskie”), zresztą chyba się skuszę niedługo wypożyczyć kolejny tom z serii – Lady Feniks. Na początku czytało się dziwnie, bo w pierwszej osobie, bo rosyjskie imiona, bo dużo wódki w tle i opisy błahych sytuacji. Po prostu cały czas towarzyszymy bohaterce, ale że ta jest ironiczna, zabawna i błyskotliwa (choć ja szybciej wiedziałam, kto zabił niż ona) to wcale, a wcale nie chce się z nią rozstawać. Tak więc ostatnio szłam szlakiem kryminałów od guru norweskiego kryminału, przez amerykański, do rosyjskiego, a w międzyczasie, właściwie w jeden dzień przeczytana podróżnicza powieść Beaty Pawlikowskiej – żaden wyczyn bo więcej zdjęć niż tekstu, ale i tak parę ciekawostek wyłapałam.
 Lubię kiedy główną bohaterką jest kobieta – łatwiej się identyfikować, ale mimo że Pawlikowską lubię jest zaprzeczeniem mojego gustu, smaku, chęci spędzania czasu, no i ma skłonność do pisania w stylu amerykańskich poradników szczęśliwego życia, pełnego harmonii. Poprawna politycznie, zawsze chwali, ale jednak ta książką kończy się smutną refleksją – pod koniec wyprawy na Kubie postanowiła odkryć wioskę mitycznych Wodnych Ludzi, plemienia uzdrawiającego się źródlaną wodą. Nikt nie chciał jej zaprowadzić, bo władze nie są dumne z tej sekty ludzi żyjących w górach, więc oficjalną drogą nie mogła znaleźć przewodnika, ale jak tylko wyszła z biura podróży „przypadkowo” spotkała wieśniaka, którego bratanek ją zaprowadził, a w tajemniczej wiosce, przypadkowo czekał na nią płatny obiad, a po drodze, przypadkowa kobieta sprzedawała przepyszne ananasy i tak trochę kończymy z wrażeniem, że nie da się dotrzeć do prawdziwych Kubańczyków i ich świata – z jednak strony z bajecznym podejściem do muzyki, a z drugiej bezwzględnie walczących o swoje (choćby tym, że młodzi ludzie nigdy nie ustąpią starszym miejsca w autobusie, kto pierwszy ten lepszy).
A zaczyna się pięknie „Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ludzie tak namiętnie oddawali się muzyce. Ani w Argentynie, gdzie po zapadnięciu zmroku w portowych barach rozbrzmiewa tango, ani w Kolumbii, gdzie od rana do wieczora królowała salsa, ani podczas plemiennych ceremonii w dżungli amazońskiej czy w Afryce, gdzie muzyka miała otwierać wrota do świata niewidzialnego oczom zwykłych śmiertelników. Muzyka na Kubie jest elektrownią...” s.8, przyznam, że sama uwielbiam son i salsę kubańską, a płytę Buena Vista Social Klub słuchałam w nieskończoność... I może dzięki muzyce duch Che jest tak żywy na Kubie, Hasta la victoria, siempre...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moja lista blogów

Łączna liczba wyświetleń

Designed By Blogger Templates