W ten weekend popisaliśmy się
znajomością najbardziej zatłoczonych miejsc na Podbeskidziu i
ruszyliśmy w procesji drogą spacerową koło lotniska (obok drogi
rowerowej i najdłuższej w Polsce rolkostrady), a niedzielę
spędziliśmy na Dębowcu. Tam to dopiero dziki tłum psów, dzieci,
emerytów. Z nami nie było tylko emerytów, bo pies i dzieci się
wybrały.
Tłumu się spodziewaliśmy na
Dębowcu, o placu zabaw, ładnej kapliczce (i brzydkich posągach
obok niej) czy całorocznym torze saneczkowym wiedzieliśmy od Józka,
który już tu był z Babcią, ale rozwaliła nas karczma przy polanie pod Dębowcem (czy przy
536 m n.p.m. można mówić o schronisku?),
a raczej megafon nastawiony na maksymalną głośność, w którym
bez przerwy wydzierała się jakaś babeczka: FRYTKI RAZ, BARSZCZYK Z
KROKIETEM DWA. No katastrofa. Ja Was proszę, przecież na Dębowiec
idzie się poudawać, że prawie się jest w górach i prawie blisko
natury, a z tą kobieciną w tle to najwyżej własny głodek można
pokontemplować, na pewno nie widoczki!
Czekam na miseczkę z wodą i dokarmianie przez Zosię biszkopcikami
Labradorka cudna!! A u nas pogoda jesienna... tesknie za latem!
OdpowiedzUsuńAch dziękuję, dziękuję, w imieniu labki;-). A lato wróci. Kiedyś... Pozdrawiam ciepło:-)
Usuń