Ponieważ nigdy i nigdzie nie
przestaję być antropologiem z zamiłowania, kiedy tylko trafia mi
się okazja odwiedzić inne geograficznie / kulturowo / zwyczajowo
miejsce, jestem w siódmym niebie i napawam się obserwowaniem.
Tym razem miałam okazję
uczestniczyć w ślubie i weselu Zielonoświątkowców. Absolutnie
nie mam zamiaru wypowiadać się na temat tej religii – za mało
pamiętam z wykładów na Porównawczych Studiach Cywilizacji. Ba!
Nawet nie mam zamiaru komentować ślubów i wesel w ramach tej
religii. Za to skomentuję ten konkretny ślub, tej konkretnej pary i
moje subiektywne wnioski:-)
Były elementy, które o wiele
bardziej mi się podobały i... był to rytuał ceremonii ślubnej.
Zminimalizowany obrządek (tak, wiem, elementy mszy katolickiej mają
ogromnie istotne symboliczne znaczenie, ale Jezus nie chodził co
tydzień do kościoła, więc poco cały rozbudowany rytuał
powtarzać co tydzień, dobrze, że przynajmniej nie w łacinie się
to odbywa). Znacznie bardziej podobała mi się muzyka. To obrządek
charyzmatyczny, muzyka taka jak przeciętnemu Polako-Katolikowi jak
ja, kojarzy się z gospel. Energiczna, bardziej poruszająca. Nie
patetyczne organy, ale cały skład zespołu grał.
Bardziej podobało mi się wnętrze
kościoła – jest takie, jakie znam z kościołów katolickich np.
w Niemczech. Przypomina pokój domu, z wygodami dla ludzi (miękkie
ławki, dozownik z wodą do picia, wnętrze duże ale nie
przypominające moloch), bez muzeum typowego nawet dla nowo
budowanych kościołów u nas Katolików – obrazy, freski, rzeźby. Lubię to w starych kościołach mających funkcję zabytku, w nowych wolę skromność i przyjazność.
Była jakaś magia w tym, że
wszyscy się znali, to daje poczucie wspólnoty, ale tu nie można
nic Katolikom zarzucić, nas jest za dużo, żebyśmy tak dobrze się
znali. Ta magia małej grupy ma dla mnie jednak też ujemny wymiar.
Przez pewien czas byłam członkiem Przymierza (gdzie nomen omen
spotkania są wzorowane na nabożeństwach religii z obrządkiem
charyzmatycznym – żywiołowa muzyka, modlitwa głosów, więcej
ekspresji) i to co ostatecznie zakończyło nasz romans (mój i
Przymierza) to był radykalizm poglądów – w małej grupie ludzie
wzajemnie się nakręcają, kontrolują i wyrabiają jedyne słuszne
sposoby myślenia. Dla sprawiedliwości muszę dodać, że z tego
samego powodu, z jakiego wycofałam się z udziału w spotkaniach
Przymierza, wycofałam się z EFKI (organizacja feministyczna), czy
klubu GAJA (organizacja ekologiczna). Nie odnajduję się przy
radykalnych poglądach bo moim zdaniem zawsze kogoś krzywdzą.
Jednocześnie uważam, że wszystkie te grupy są potrzebne – w
polityce rządziłaby tylko ekonomia, a tak to przedstawiciele tych
grup lobbują za swoimi wartościami i jest szansa na równowagę.
Oczywiście to wszystko co mi się
spodobało w nabożeństwie Zielonoświątkowców, można znaleźć w
większości parafii katolickich na Zachodzie Europy – mniejsze
budżety, mniejszy dystans ambony do wiernych. Co się nawet
przejawia w muzyce - nie patetyczne organy, które są przyjemne na
wielkie uroczystości, a zespoły muzyczne, które aktywizują
parafian.
Całkiem nie moją bajką są
takie elementy jak tamtejsza starszyzna (5 starszych mężczyzn,
decydujących o wszystkich newralgicznych kwestiach w życiu parafii i parafian). Ale jak wspomniałam,
odnoszę się tylko do tego ślubu, w którym uczestniczyłam, a nie
do całej religii (w mojej jest mi bardzo dobrze, jeżeli chodzi o
aspekt wiary).
Nie spodobał mi się 1 element –
była to całkowicie decyzja panny młodej, choć po sugestii ze strony pastora – przysięganie mężowi
uległości. Rozumiem, że w Biblii z 5 razy jest nakazane mężowi
miłować żonę, a żonie z 6 razy być uległą mu (a 1 raz go
miłować), ale Starego Testamentu chyba nie można przyjmować
literalnie? Inaczej kamieniowalibyśmy niejednego. I ja wiem, że
taka młoda żona tym chciała powiedzieć „ufam ci mężu
bezgranicznie” (moim zdaniem), ale powiedziała również „nie
będę miała charakteru, żeby budować partnerstwo, w przypadku
tematów, w których nie będziemy się zgadzać”. I jeżeli do
przysięgi podchodzić sumiennie, to jeżeli niestety mąż nie
będzie dobroduszny, to co?
Samo wesele było spokojniejsze
niż przeciętne Polsko-Katolickie imprezy. W pięknym hotelu, dobrze
nas nakarmiono, dopieszczono każdy element wystroju, było uroczo.
Brakowało mi tańców, których nie było, za to był bardzo
rozbudowany program zabaw i innych atrakcji (typu budka z wesołymi
zdjęciami w przebraniach, czy koncert gitarzysty i saksofonisty). O
północy ogłoszono zakończenie wesela i prowadzący opowiedział
piękną przypowieść na podbudowanie pobożności. A dnia
następnego... Nikt nie ma kaca, wszyscy wyspani, a horyzonty troszkę
poszerzone o to jak można bawić się inaczej.
Zaraz jedziemy nad jeziorko do Czech, a para młoda zdobywa jakiś szczyt w górach.
Ciekawe wesele.
OdpowiedzUsuń